[ Pobierz całość w formacie PDF ]
temat i nie wyglądało to zbyt różowo.
Tymczasem nie miał nic innego do roboty, jak tylko przyglądać się z pewną obojętnością
krwawemu dramatowi. Poczynania tych ludzi były tak niszczycielsko spójne, a ich motywy tak
dziecinnie proste, że nigdy nie wydawali mu się istnieć naprawdę. Jeśli próba ta się nie powiedzie,
będzie musiał zapuścić bokobrody i udać się w głąb Marathai przebrany za jednorękiego rycerza
poszukującego chwały, lub kogoś w tym rodzaju. Oczywiście, mógł zrobić tak wcześniej, ale taka
romantyczna, rycerska podróż była dla niego ostatnią możliwością.
%7ładen z Parathaian nie mógł mu pomóc w odnalezieniu Hoimona. Khurav na początku swego
panowania oznajmił, że każdy asceta, który chciałby natychmiast otrzymać miano męczennika
powinien tylko postawić stopę na terenie Parathai. Niewielu skorzystało z okazji i ostatnio kontakt
między bractwem ascetów 1 Parathaią urwał się zupełnie.
Obrócił się do Sanyesha.
Lepiej chyba rozłożyć drabinę rzekł.
Tak jest odparł Sanyesh i wydał odpowiedni rozkaz. Składane drabiny były jedynym
wynalazkiem jaki Hobart wprowadził do sztuki wojennej Parathaian. Jak sama nazwa wskazuje,
były to drabiny, które różniły się od widywanych na co dzień tym, że ich rozmiary były nieco
większe. Z ich szczytu mógł patrzeć ponad głowami pieszych i konnych, i w ten sposób lepiej
orientować się w przebiegu bitwy, niż gdyby stał na dnie kotliny.
Wszedł po szczeblach.
Theiax! zawołał, ale lew zapodział się gdzieś wśród żołnierzy, którzy, kiedy już się do
niego przyzwyczaili, byli niezmiernie dumni z posiadania takiego sprzymierzeńca.
Wprost przed Hobartem znajdowała się falanga składająca się z sześciu tysięcy mężczyzn
trzymających pionowo sześciometrowe piki jak włosie wielkiej szczotki. Po jej obu stronach
ustawiały się w szyku małe oddziały lekkiej piechoty oraz ciężkiej konnicy. Lekka konnica, konni
łucznicy rozstawili się w prostej linii wzdłuż całego frontu. Jeśli pomysł miałby tkwić w
niespodziewanym rozmieszczeniu armii, to Hobart wątpił, czy udałoby się osiągnąć zaskoczenie,
gdyż Parathaianie zawsze walczyli w tym samym ustawieniu.
Przeciwnik był już na tyle blisko, że można było odróżnić poszczególne sylwetki.
Nieprzyjacielska armia najwyrazniej jednak w pewnym momencie zmieniła szyk. Na każdym
skrzydle znajdował się oddział ciężkiej konnicy, pośrodku natomiast rozciągał się łańcuszek
piechoty, kwadraty pikinierów i prostokąty muszkieterów.
Przed każdą z armii pojawiły się teraz barwne sylwetki, pokrzykujące na siebie nawzajem.
Hobart pochylił się w kierunku miejsca, gdzie stał Sanyesh i spytał, o co im chodzi.
Pojedynek odparł Sanyesh. Ty zaraz zobaczyć.
Barwne sylwetki zagrały na trąbkach i wróciły do swoich oddziałów. Z marathaiańskiej armii
wyjechał jakiś jezdziec, który przegalopował w tę i nazad po żółtym piasku pomiędzy armiami.
Marathaianie wznieśli okrzyki radości. Teraz spośród Parathaian wyjechał jakiś jezdziec. W
szeregach Marathaian zapadła cisza, ucieszyli się natomiast ich przeciwnicy. Obydwaj jezdzcy
ustawili się po przeciwnych stronach wolnej przestrzeni pomiędzy wojskami, które rozsiadły się
wygodnie i w charakterze widzów przyglądały spektaklowi.
%7łołnierze ucichli. Z daleka dobiegł tętent kopyt końskich pod dwoma śmiałkami, którzy za
chwilę mieli zewrzeć się w pojedynku. Przemknęli jednak obok siebie zbyt szybko, by Hobart mógł
zauważyć, co się stało. Dojrzał jedynie, że jeden z jezdzców pojechał dalej, stojąc w strzemionach,
podczas gdy drugi wypadł z siodła z włócznią pierwszego przeszywającą jego ciało.
Z okrzyków radości Hobart wywnioskował, że zwycięzcą został Marathaianin. Podjechał on
teraz bliżej do szyków Parathaian i wyzywał kolejnego śmiałka. Oczywiście, po chwili się go
doczekał. Tym razem, kiedy się zwarli dał się słyszeć odgłos pękającej broni. Kawałki złamanych
włóczni poszybowały w powietrze. Jezdzcy okrążyli się, odrzucając resztki połamanych włóczni i
wyciągając szable. Przez chwilę widać było tylko wymachujące szablami ramiona, a do uszu
widzów dochodził szczęk broni. Potem jednak jeden z rycerzy spadł na ziemię. Niestety,
najwyrazniej znowu był to Parathaianin.
Sanyesh obrócił bladą jak ściana, zmartwioną twarz do swego wodza.
yle wymamrotał. Jeśli my przegrać wszystkie pojedynek, my przegrać bitwa.
Dlaczego?
Tak być zawsze. Ach, patrz!
%7łółty cień Theiaxa z podniesionym pionowo ogonem kołyszącym się jak maszt przemykał po
piasku w kierunku wrogiego kawalerzysty. Ze strony Marathaian rozległy się ostrzegawcze okrzyki,
ale mimo że śmiałek przygotował się na niespodziewany atak Theiax oderwał się od ziemi w
potężnym skoku, uderzył z wielką siłą w mężczyznę i wyrzucił go z siodła. Koń uwolniony od
[ Pobierz całość w formacie PDF ]