[ Pobierz całość w formacie PDF ]

teraz, aż chłopcy wyjdą od ojca, by zabrać ich pustym
wozem do wioski.
- PatrzÄ™ ci ja, a tu beczka jakby zaczynaÅ‚a prze­
ciekać. Co czynić, myślę sobie.
Dziewki kuchenne porzuciły swoje obowiązki
i zebrały się wokół niej, pilnie nastawiając ucha.
Mair potrząsnęła pajdą chleba.
- I już wiem! Zrobię znak, że to dla sir Edwarda!
Wydudli ją do dna, zanim ktoś zauważy, że cieknie!
Po kuchni gruchnÄ…Å‚ Å›miech, który szybko Å›cichÅ‚, kie­
dy w drzwiach prowadzÄ…cych do wielkiej sali stanÄ…Å‚
Trystan. Kobiety rozpierzchły się do swoich zajęć.
- O, sir Trystan - powiedziała spokojnie Mair.
Wstała z uśmiechem, odłożyła nadgryzioną pajdę
chleba i strzepnęła z sukni okruchy. Pożądanie, jakie
wznieciÅ‚ w nim ten zwyczajny ruch, omal nie dopro­
wadziło go do szaleństwa.
Z trudem wziął się w garść.
- A gdzież to twoi przemili normańscy druhowie?
- zapytała z przekąsem.
- Pójdziesz ze mną do ogrodu matki?
- A co powie na to twoja narzeczona?
Trystan starał się nie zwracać uwagi na ukradkowe,
zaciekawione spojrzenia służby.
- Jeśli wolisz rozmawiać przy ludziach, to niech
tak będzie.
- Wydaje mi się, że wszystko, co masz mi do po-
wiedzenia, mógłbyś równie dobrze wykrzyczeć
z murów zamku.
Pokraśniał.
- Nie mam ochoty wdrapywać się na mury, żeby
robić tam cokolwiek.
- Ja też nie.
- Wolałbym porozmawiać z tobą sam na sam -
nalegał, patrząc jej głęboko w oczy.
Nie wytrzymała tego spojrzenia i na moment od-
wróciła wzrok.
- Cóż, bywaliśmy już sam na sam, czemu więc by
tego nie powtórzyć? - powiedziała tak, jakby nic dla
niej nigdy nie znaczył. - Chodzmy do tego ogrodu.
Pomachała na pożegnanie służbie i wyszła z kuch-
ni. Trystan powlókł się za nią ze zwieszoną głową.
- No to jesteśmy sami w ogrodzie - oznajmiła
Mair, odwracając się do niego, kiedy minęli furtę, -
Piękny powód do plotek dałeś sługom swojego ojca.
Pogratulować.
- A bÄ™dÄ… mieli wkrótce wiÄ™cej powodów do plot­
kowania. JesteÅ› brzemienna?
Wodząc wzrokiem po uschniętych krzakach róż,
wzruszyła obojętnie ramionami.
- To nie zabawa, Mair.
- Mam takÄ… nadziejÄ™. Bo jak by jÄ… nazwać?  Sta­
nie w ogrodzie"? Mało śmieszne.
- Mair! - krzyknął i nutka napięcia w jego głosie
kazała jej spojrzeć z niepokojem. - Mair, ja muszę
wiedzieć. Jesteś brzemienna?
Z jej twarzy opadła maska nonszalancji.
- Tak.
- PewnaÅ›?
- Pewniejsza już być nie mogę.
Przygarbił się.
- O Boże, Mair, przepraszam.
Zbliżyła się do niego ostrożnie jak do dzikiego
zwierza, który w każdej chwili może zrobić coÅ› nie­
przewidywalnego.
- Przepraszasz?
- %7łe się z tobą kochałem. %7łe postawiłem cię w tej
trudnej sytuacji. %7Å‚e ludziom takim jak sir Cecil i jego
zgraja daÅ‚em pretekst do zwracania siÄ™ do ciebie w ta­
ki niewybredny sposób.
Brązowe oczy Mair złagodniały, pojawiło się
w nich współczucie.
- Ja siÄ™ nie gniewam, Trystanie. I nie żaÅ‚ujÄ™ ni­
czego.
Delikatnie ujęła jego twarz w dłonie i uśmiechnęła
się z miłością.
- Posłuchaj mnie, Trystanie, uważnie posłuchaj.
Dobrze, że to zrobiliśmy. Jestem niewypowiedzianie
szczęśliwa, że będę miała jeszcze jedno dziecko. Nie
oczekujÄ™ od ciebie, że bÄ™dziesz mnie chroniÅ‚. Dawa­
Å‚am sobie radÄ™ dotÄ…d, dam i teraz.
Westchnął ciężko, pochylił głowę i złożył na jej
dłoni pocałunek.
Cofnęła szybko ręce, bo jego usta parzyły jak
ogień.
- A co do sir Cecila... to głupiec, i to nie twoja,
wina.
Zerknęła na niego.
- ZresztÄ… znam pewnego mÅ‚odzieÅ„ca, który ubli­
żał mi bez ustanku, choć nie w taki sposób.
- Przepraszam za wszystkie przykre słowa, któ-
rych w gniewie i zapamiętaniu ci nie szczędziłem,
Mair. Byłem takim samym durniem jak sir Cecil.
Jakaś iskierka zamigotała głęboko w jej oczach.
- O, nie,Trystanie, nigdy nie byÅ‚eÅ› jak on.Nie po­
zwoliłabym. .. - zawahała się. - Nie pozwoliłabym ci
się tknąć, gdybyś go choćby trochę przypominał.
- Cóż za czarujący widok - dobiegł ich od furty
głos lady Rosamunde.
Kołysząc przesadnie biodrami, weszła do ogrodu
z zimnym uśmiechem na ślicznej twarzy. Wiatr szar-
pał jej woal.
- Szukałam swojego narzeczonego, a on tutaj, i to
nie sam. Doprawdy, Trystanie, skoro już nie możesz
się powstrzymać od spółkowania z tą dziewką, bądz
chociaż subtelniejszy.
- Tu nie ma żadnego spółkowania - odparowała
Mair, mierzÄ…c Rosamunde pogardliwym spojrzeniem.
- Podejrzewam, że nawet nie wiesz, co znaczy to
słowo.
- Domyślam się.
- Trystanie, powiedz tej kobiecie, żeby wracała do
warzenia piwa.
Trystan rzucił Rosamunde ponure spojrzenie
i zwracając się do Mair, powiedział:
- Odejdz, proszÄ™, i zostaw mnie z mojÄ… urodziwÄ…
narzeczonÄ….
Mair zerknęła na tryumfującą Normankę.
- Z miłą chęcią.
- No, już cię tu nie ma - ponagliła ją Rosamunde.
Mair wzruszyła pogardliwie ramionami i spojrzała
na Trystana.
- Z Bogiem.
- Z Bogiem i niech szczęście wreszcie się do cie-
bie uśmiechnie.
Kiwnęła głową i z uśmiechem na ustach, ale smut-
kiem w oczach zostawiła Rosamunde zwycięską na
polu bitwy.
- Ja mówię poważnie, Trystanie - odezwała się
Rosamunde, podchodząc do narzeczonego. - Jeśli już
musisz zadawać się z ladacznicami, przynajmniej rób
to dyskretniej.
Trystan odprowadził wzrokiem oddalającą się Mair,
potem spojrzaÅ‚ na swojÄ… normaÅ„skÄ… narzeczonÄ… i zapy­
tał cicho:
- Cenisz sobie życie, Rosamunde?
Spojrzała na niego zdumiona.
- SÅ‚ucham?
Ruszył ku niej niczym wielki kot skradający się do
nie podejrzewajÄ…cej niczego ofiary. WidzÄ…c wyraz je­
go oczu, Rosamunde pobladła.
- Jeśli cenisz sobie życie, nigdy więcej nie waż się
nazwać Mair ladacznicą ani żadnym innym uwłacza-
jącym jej godności określeniem. Nie ubliżysz już nig-
dy ani jej, ani dziecku, które mi urodzi... albo, Bóg
mi świadkiem, pożałujesz.
- Ty... ty barbarzyńco! Jak śmiesz mi grozić..
i to dla takiej... - w porę ugryzła się w język - takiej
kobiety.
Uśmiechnął się.
- Ty nie zawahałaś się zagrozić mnie i mojej ro-
dzinie, dlaczego więc miałbym ci pozostać dłużny?
Rosamunde zaczęła się cofać.
- No i co... co byś mi zrobił? - wyszeptała
z przestrachem.
- Lepiej żebyś nie wiedziała.
Rosamunde odwróciła się bez słowa i wybiegła
z ogrodu.
Trystan został sam na sam ze swoimi myślami
i rozterkami, od których mimo najszczerszych chęci
nie potrafił się uwolnić.
Mair, zmęczona robieniem dobrej miny do złej gry,
szła przez dziedziniec w kierunku stajni. Stajenni byli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blogostan.opx.pl