[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mundurkach i uśmiechnął się dobrotliwie. Potem, nie przybierając żadnej pozy, nie prostując nawet
lekko pochylonych pleców, przemówił zwykłym, szczerym i prostym głosem:
- Mam nadzieję, moje dzieci, że się wzajemnie pokochamy. A gdy będziemy się kochali, to już tam
wszystko z resztą pójdzie nam dobrze. Nieprawda?
I znów się uśmiechnął.
Trudno opisać wrażenie, jakie wywarły na chłopcach te proste słowa. W niebieskiej gromadce zawrzało.
Gdy na lodową powłokę strumienia padnie gorący promień wiosennego słońca, wywołuje takiż sam
skutek. Lody pękają - strumień pieni się, skacze...
- Tak! tak!... Prawda!... Będziemy pana rektora kochali!... Wszystko będzie dobrze!... Niech żyje pan
rektor!
Głos ostry, mocniejszy niż inne, zawołał:
- Hura pan rektor Wiśnicki!
Był to głos Kozłowskiego, który po tym wybuchu uczuł nagle strach i dał nurka pod ławkę.
Dzień, przyjemnie zaczęty, przyjemnie też się zakończył. Wszystkie klasy dla uczczenia instalacji
nowego rektora zostały zwolnione od lekcji.
W godzinach popołudniowych, między obiadem a podwieczorkiem, na klocach nad Narwią odbył się
"wiec" starszyzny uczniowskiej. Roztrząsano na nim sprawy ważne. "Knoty" nie byli dopuszczeni.
Inicjatorzy wiecu wystąpili z wnioskiem, żeby ustępującemu inspektorowi wyprawić "kocią muzykę".
Rzecz w zasadzie wszystkim się podobała - na nieszczęście nikt nie wiedział, jak się wziąć do tego.
Istniała wprawdzie dość świeża jeszcze tradycja kocich muzyk - tradycja wszakże nie mogła zastąpić
praktyki. Mimo wszystko wniosek przeszedłby był większością głosów, gdyby nie nagłe wmieszanie się
Sprężyckiego.
Sprężycki, choć najmłodszy, cieszył się w tym kółku powagą. Cienki, chłopięcy jego głos zawsze był
pilnie przez "starszyznę" wysłuchiwany.
Podczas narad siedział na uboczu, nie odzywając się. Gdy jednak spostrzegł, że niebezpieczna myśl
poczyna stawać się ciałem, zawołał energicznie:
- Nie! nie! trzeba temu dać spokój!
- Co? Dlaczego? zwariowałeś... - oburzyli się tamci.
- Nie zwariowałem, ale wiem, że tego robić nie wypada!
- Gadajże: dlaczego?
- Dlatego, że to sprawiłoby przykrość - tamtemu.
- Komu?
- Nowemu rektorowi.
Z bystrością umysłu, właściwą starszym chłopcom, wiecownicy rzecz pojęli. Tak jest, niezawodnie:
rektor Wiśnicki byłby przerażony i zmartwiony takim skandalem. Co by pomyślał sobie ten dobry,
spokojny człowiek o młodzieży, która pod oknami jego kolegi kwiczy, miauczy, beczy jak stado dzikich
zwierząt?
Projekt kociej muzyki upadł. Uczestnicy wiecu opuszczali go w usposobieniu o wiele spokojniejszym i...
rozsądniejszym, niż gdy nań dążyli.
I był to pierwszy tryumf "polityki" nowego zwierzchnika. Zresztą, manifestacja, choćby do skutku
doszła, chybiłaby celu, gdyż Madej tego samego jeszcze dnia z miasta wyjechał.
Razem z inspektorem opuściła szkołę i miasteczko jego "prawa ręka" (bijąca) - kulawy Szymon.
%7ładnego z nich już tam więcej nie widziano. %7łyli jednak długo - w tradycji.
Stare szkolne "wygi" mawiały niekiedy "knotom":
- Oho! żeby to było za Ma deja, to by ci się nie upiekło. "Jęknąłbyś" jak amen w pacierzu.
Albo:
- Dziękuj Bogu, że już nie ma kulawego Szymka. Ten to ci dopiero miał ciężką rękę!
Rządy rektora Wiśnickiego tym się przede wszystkim zaznaczyły, że za nich w szkole pułtuskiej została
zniesiona kara cielesna. W regulaminie szkolnym ona mieściła się po dawnemu - de facto jednak
przestała istnieć.
Nieposkromionych zbytników i leniuchów nauczyciele straszyli niekiedy rózgami, ale kończyło się
wszystko na strachu. Za nowego rektorstwa nikt nie został "oćwiczony", nikt nie doznał tego
najwyższego upokorzenia i tej hańby, które równały się średniowiecznemu wystawianiu pod pręgierzem
i piętnowaniu.
Miejsce kulawego Szymona zajął stary Jan - inwalida z białym, szczotkowatym wąsem, z kolczykiem w
uchu, z kilkoma medalami na piersi.
Jan siadywał przy dzwonku, na zydlu, i w chwilach wolnych, nałożywszy wielkie w oprawie rogowej
okulary, sylabizował Roczniki wojskowe. Rektorowi i nauczycielom salutował po wojskowemu, a do
przechodzących uczniów uśmiechał się, ruszając zabawnie siwymi wąsiskami.
Chłopcy przyglądali się z początku nieufnie i Janowi, i jego uśmiechom - powoli wszakże zaczęli
nabierać zaufania do jednego i drugiego. I niebawem stała się rzecz nadzwyczajna i prawdziwie
niesłychana: do starego stróża uczniowie cisnęli się jak do przyjaciela....
Nierzadko można było widzieć Jana, jak siedząc na zydlu i trzymając na jednym z kolan jednego malca,
na drugim drugiego, opowiadał im wojenne epizody swego życia. Miał zaś do opowiadania niemało, bo
z niejednego pieca jadał... suchary żołnierskie. Pod Grochowem widział kirasjerów w zbrojach, co
najpierw wszystko łamali przed sobą, a potem padli i podnieść się nie mogli, tak ich grube blachy
obciążały; w czterdziestym ósmym roku "chodził na Węgra", a potem jeszcze na Kaukazie ucierał się z
Czeczeńcami.
I dzwonek szkolny innym teraz głosem odzywał się z wieży benedyktyńskiej - głosem uprzejmym,
wyrozumiałym, choć zarazem i stanowczym.
- Chodzcie, dzieci, do szkoły - wołał - czekamy was z utęsknieniem! %7łal wam opuszczać ciepłe
łóżeczko, ale pomyślcie: ile was tu czeka przyjemności i korzyści! Dalej, śmiało, do góry uszy! Jedna
chwila wysiłku i już będziecie umyci, ubrani, gotowi do lekcji i do życia! Chodzcie do nas, chodzcie!
Przyciśniemy was do serca, zrobimy z was rozumnych ludzi, użytecznych członków społeczeństwa,
dobrych obywateli kraju! Nie zwlekajcie! chodzcie!
Któż by takiego wezwania nie usłuchał! Toteż nie opuszczano teraz lekcji, nie spózniano się. I choć
poczciwy, stary Jan zawsze po ostatnim dzwonku stawał przy ciężkich drzwiach, gotowy otwierać je
maruderom - maruderów nie było.
Atmosfera szkoły stała się milsza, przyjemniejsza - siły przyciągającej nabrała. Mniej było teraz
wybuchów hałaśliwej, barbarzyńskiej wesołości, z wywracaniem ławek i bójkami połączonej, więcej za
to szczerego śmiechu i spokojnego zadowolenia.
Rektor Wiśnicki nigdy nie krzyczał na uczniów, nie gromił ich, karami nie straszył. Czasem, gdy w
której klasie zanadto dokazywano, wchodził spokojnie, udając, że nie spostrzega niczego, wcale na
zbytników nie patrząc. Oni wówczas uczuwali nagły wstyd, przestawali krzyczeć, wracali na miejsca i z
minami skruszonymi czekali, co zwierzchnik powie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]