[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Zadzwonią do rodziców i zanim się obejrzę, ochroniarze będą chodzić za mną do
łazienki. Dziękuję bardzo.
- Jasne. Powiemy im, że ktoś mi przysłał kwiaty z biletem, na którym było napisane
Cztery dni . Rzeczywiście można się wystraszyć - mówi szyderczo. - Cztery dni mogą
znaczyć cokolwiek. Na przykład, że za cztery dni dostanę okres, na litość boską. Albo że mi
kaktus mi na dłoni wyrośnie.
- Naprawdę tak myślisz? - pytam.
- Nie wiem, Stace. A co ty myślisz? Może powinnaś zadzwonić na policję. Powiedzieć
im o swoich przeczuciach i o znaczeniu lilii. Niby dlaczego mieliby pomyśleć, że
zwariowałyśmy?
- Dlaczego tak się zachowujesz?
- Może to ma coś wspólnego z faktem, że ktoś chce mnie zabić.
Biorę z łóżka plecak i wyjmuję z bocznej kieszeni trzy cytryny, które wysępiłam od
kierowniczki stołówki.
- Pytam, dlaczego tak się upierasz, żeby nie zawiadamiać ochrony.
Amber przerywa obskubywanie płatków, bo i ona jest ciekawa odpowiedzi.
- Bo chyba wiem, kto to jest.
- Naprawdę?
- Może.
- Kto? - pytam.
- Myślę, że to Chad.
- Chad? dlaczego Chad miałby to robić?
- Nie wiesz? Chce mnie nastraszyć, żebym do niego przybiegła. %7łeby mnie odzyskać.
- To idiotyczne - stwierdza Amber.
- No cóż, to chłopak. Pewnie wymyślił taki durny sposób, żeby nas do siebie zbliżyć.
- Ale tak serio, chyba w to nie wierzysz, co? - Amber przewraca oczami i zatrzymuje
wzrok na suficie, jakby przemawiała do pęknięcia w tynku.
- A co mam myśleć? - Drea przyciąga kolana do piersi i krzyżuje kostki.
- Jeśli tak bardzo chce was do siebie zbliżyć, dlaczego odwołał waszą śniadaniową
randkę? - Biorę cytryny i przekrawam je na pół plastikowym nożem.
Drea wzrusza ramionami. Odgryza wielki kawał batonika praktycznie uniemożliwiając
sobie odpowiadanie na jakiekolwiek pytania. Nie sadzę, żeby naprawdę wierzyła, że wszystko
jest sprawką Chada, ale to chyba jedyne wyjaśnienie, jakie w tej chwili jest w stanie
przełknąć.
- No dobra, to co właściwie robimy z tym zielskiem? - pyta Amber. wtykając sobie kwiat
za ucho.
- No więc - mówię, odbierając jej lilię - najpierw zamoczymy je w soku z cytryny
i w occie. A potem wsadzimy do butelki ze szpilkami i igłami.
- Tak myślałam. - Amber przewraca oczami. Odbiera Drei baton w połowie gryzą
i odłamuje sobie kawałek. - Zdycham z głodu. Widziałyście tę żelatynową breję, która dawali
na stołówce? Normalnie rzygi.
- Nie byłam głodna - stwierdza Drea. odbierając jej batonik.
Biorę jedną z lilii i podziwiam mocne, szerokie płatki, rozkładające się w idealny kształt
dzwonka. Dotykam opuszkami palców delikatnych żyłek.
- Ktoś, kto je zostawił - mówię - jest bardzo blisko. - Zamykam oczy i wiodę kciukiem
i palcem wskazującym po łodydze, by poczuć jej gładkość. Czuję, że przez jakiś czas moczyła
się w wodzie, przynajmniej ze dwa dni, i że jej koniec został obcięty delikatnymi dłońmi.
Przesuwam palce wyżej, by dotknąć liści. Zatrzymuję się przy jednym, ściskam go między
palcami i wyczuwam żyłki. Biegną równolegle w stronę czubka, a potem schodzą się w małe
literki V, skierowane na wschód i na zachód. - Wyczuwam jakąś osłonę od wiatru i deszczu.
- Jaką osłonę? - pyta Drea.
Kręcę głowa, sfrustrowana, że nie potrafię po więcej. Unoszę płatek do nosa.
- Ziemia. - Kiwam głową. - Pachnie ziemią.
- Bo zostały kupione w kwiaciarni - nadąsa się Amber. - W kwiaciarni maja ziemię.
- Nie. - wącham płatek jeszcze raz. - Ziemia jest wszędzie wokół mnie. - Upuszczam lilie
na kolana i wącham swoje palce. Zapach ziemi jest wszechobecny na moich dłoniach,
w ubraniu, we włosach.
Zamykam oczy i próbuję się skoncentrować na tym zapachu. Wyobrażam sobie sypkie,
brązowe grudki ziemi, odwracane i przewracane, i odwracane jeszcze raz. Ich kolor zmienia
się miejscowo od złotego i orzechowego po ciemny brąz, niemal czerń. Przyciskam palce do
nozdrzy i wdycham zapach, wdycham zapach, wchłaniając zapach ziemi co do ziarenka.
Wyobrażam sobie ziemię usypaną w wysoką stertę, stożkowatą, jak indiańskie tipi.
- Ktoś coś wykopuje.
- Niby co? - pyta Amber.
Otwieram oczy i kręcę głową.
- Nie wiem.
- Mam talent do przyciągania świrów - mówi Drea. - Ale żeby jakiś walnięty archeolog?
- Prędzej grabarz - poprawia ją Amber.
Jestem trochę zaskoczona, że sobie z tego żartują, a już szczególnie Drea. Ale widocznie
tylko w ten sposób potrafi pogodzić się z faktami i je oswoić.
- Kiedy się tego nauczyłaś? - pyta Amber.
- Czego?
- No, tego wyczuwania różnych rzeczy?
- Zdziwisz się - odpowiadam - ale zdaje się, że zawsze to umiałam. To zawsze we mnie
tkwiło, nawet jeszcze kiedy byłam za mała, żeby to zaakceptować i zrozumieć. Dotykałam
czegoś i odbieram obrazy, intensywne uczucia. To się nie działo za każdym razem, i wciąż się
nie dzieje. Próbowałam trenować w domu, z kluczami mamy, z zegarkiem sąsiada, i nie
czułam nic. A potem wychodziłam gdzieś, na przykład do koleżanki, brałam do ręki na
przykład ścierkę do naczyń i wyczuwałam rozwód.
- Nie chciałabym wiedzieć takich rzeczy - mówi Drea.
- Też tak kiedyś myślałam. Ale teraz staram się widzieć w tym dar, możliwość
pomagania ludziom.
- Moi rodzice chcą się rozwieść - mówi Drea. - Nie muszę dotykać ścierek, żeby to
wiedzieć.
- Stace, a możesz użyć tej swojej mocy, żeby się dowiedzieć, czy Brantley Winterhall
zaprosi mnie w tym roku na bal maturalny? - Amber bierze pudełko torebkę i ją otwiera.
Wyjmuje fluorescencyjny zielony telefon, udekorowany maleńkimi naklejanymi biedronkami,
i ładowarkę w takim samym kolorze.
- Brantley Winterhall, człowiek, który dla zabawy wywraca sobie powieki na lewą
stronę? - upewnia się Drea - Dziewczyna może tylko pomarzyć o kimś takim.
- Masz rację, może zaproszę Donovana. Wczoraj na stołówce uśmiechnął się do mnie. -
Amber podłącza ładowarkę z zadowolonym uśmieszkiem. Drea wykazuje absolutnie zerowe
[ Pobierz całość w formacie PDF ]