[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sam podłożył ogień, żeby pozbyć się rzezby, którą akurat postarzał,
ale nie zapanował nad nim i sam stał się ofiarą.
- Dlaczego sądzi pan, że nie chciał spalić wszystkich nie
sprzedanych jeszcze zwierząt?
- Takie mam przeczucie - powiedział i znowu poszedł do kuchni.
Taylor widziała ze swego miejsca, jak otwiera lodówkę,
najwyrazniej w poszukiwaniu następnego piwa.
- Nie, nie będę już pił. - Usłyszała odgłos przestawianych
butelek. - Jeżeli mam ochotę na drugie piwo, to oznacza, że jestem
zdenerwowany. Ale może jednak podam coś pani?
- Naprawdę dziękuję! - zawołała, a gdy usiadł z powrotem przy
stole, dodała rzeczowo: - Proszę mi powiedzieć, kto tu był, gdy pan
zatelefonował.
- Dobrze. Jak już mówiłem, byli obaj moi wspólnicy. Max
Beaumont jest emerytowanym pułkownikiem i pobiera wysoką
emeryturę, Josh Chessman kieruje wydziałem marketingu na
uniwersytecie. Ma dobrą pensję, a dodatkowo zarabia na
konsultacjach dla firm. Jego żona też ma pieniądze. Jeśli chodzi o
uczniów, byli tu Marcus Cato - to neurochirurg, bogatszy od samego
Trumpa - a także Rico Cabrizzo, prawnik, specjalista od spraw
kryminalnych. No i Veda Albright.
- Czyli kobieta od królika.
- Widziała ją pani. Ma mało siły, nawet jedna rzezba byłaby dla
niej za ciężka, a co dopiero dziesięć.
- Mogła kogoś wynająć.
- Nie wierzę, tak jak nie wierzę, by zrobił to ktokolwiek z
pozostałych.
- Spokojnie. Rico Cabrizzo jest jednocześnie pańskim
prawnikiem?
- Tak - potwierdził, po czym dodał z rozdrażnieniem: - Lubię go,
ale czasami mnie denerwuje. Wygląda jak krasnal, a ugania się za
każdą spódniczką i udaje przy tym cholernego twardziela z Bostonu,
co to jada kolacje z mafią. On uważa, że takie historyjki zwiększają
jego atrakcyjność w oczach kobiet. Ale kto nam jeszcze pozostał...? C
a t o . Jest dosyć chciwy i ma rozrzutną żonę.
Taylor spojrzała na niego uważnie.
- Czyli mógł nagle potrzebować pieniędzy? Nick wzruszył
ramionami.
- Czy ktoś z tych ludzi był poza miastem wtedy, gdy zginął
Eberhardt?
- Nikt ich o to nie pytał.
- Dobrze, jutro się dowiem. Czy może mnie pan teraz oprowadzić
po budynku?
Nie czekając na odpowiedz, ruszyła w głąb mieszkania.
- Dokąd pani idzie?
- Przecież tam jest winda, prawda? - Kiwnęła palcem w kierunku
ginącej w półmroku części pokoju. - Pewnie przydała się złodziejowi.
Chcę zobaczyć, czy jest duża, i ile razy musiał nią zjechać.
- Przepraszam, czy moglibyśmy jednak zejść? - Spojrzał na nią
jakby zawstydzony.
- Dobrze, ale o co chodzi? Jest zepsuta?
- Nie, działa, ale... mam klaustrofobię. - Przejechał ręką po
policzku i dodał: - Kiedy instalowaliśmy tu firmę, winda zacięła się
raz między piętrami. Po pięciu minutach Max mnie uwolnił, ale
czułem się, jakbym spędził tam godzinę. Używam jej tylko do
transportowania drewna do pracowni, i to tylko wtedy, jeżeli
naprawdę nie da się go wnieść po schodach.
Taylor zareagowała na te słowa uśmiechem.
- Rozumiem, tym bardziej że sama mam lęk wysokości. - Stała
już w drzwiach i czekała na Kendalla. Widząc, że najwyrazniej nie
zamierza on zamknąć drzwi do mieszkania na klucz, spytała: - Czy
mam rozumieć, że na co dzień też zostawia pan te drzwi otwarte?
- Nie ma potrzeby robić inaczej. Wystarczy, że drzwi na parterze
są zamknięte. Ewakuacyjna klatka schodowa na tyłach budynku jest
też zamknięta, a na drzwiach windy wisi od mojej strony wielka
kłódka.
Gdy zeszli na pierwsze piętro i otworzyli drzwi, ujrzeli wnętrze
pracowni zalane księżycowym światłem wpadającym przez wysokie
okna. Porozkładane na stołach części zwierzęcych korpusów
sprawiały przedziwne wrażenie. Taylor poczuła się tak, jakby weszła
do rzezni. Zadrżała i podeszła bliżej Nicka. Jedyne, co mogło jej
grozić w tej chwili, to własne myśli.
Gdy zapalił wreszcie światło, pomieszczenie natychmiast
odzyskało zwykły charakter, ale Taylor nie odsunęła się od niego.
Idąc razem krok w krok, doszli do ciężkich, metalowych drzwi
oddzielających pracownię od magazynu.
- Witam w krainie Oz - powiedział i otworzył je szeroko.
- Też nie zamknięte?
- A co w tym dziwnego? Dopiero na noc wszystko się zamyka -
odparł, przekręcając kontakt.
Tym razem wyglądało to tak, jakby weszli do mauzoleum
chińskiego cesarza, którego pochowano razem z całym dworskim
zoologiem. Jedne zwierzęta były wielkości dziecka, inne zdawały się
olbrzymie. Wszystkie lśniły od błyszczącej farby i werniksu. Końską
uprząż zdobiły żółte róże i drogie kamienie, a grzbiety niektórych
rumaków okrywała srebrna zbroja. Między konie wmieszał się jeleń o
wspaniałym porożu, z boku przyczaił się tygrys, a stojąca na dwóch
łapkach żaba w czerwonej kamizelce i pantalonach kłaniała się nie
istniejącej publiczności.
Zwierzęta stały w nierównych rzędach, tyłem do drewnianej kraty
oddzielającej je od szybu windy. Ponieważ pomieszczenie było dobrze
oświetlone tylko od frontu, Taylor pomyślała, że nikt by się nie
zorientował, gdyby z tylnych szeregów wynieść pojedyncze rzezby.
- Wszystkie są pana? - wyszeptała, jakby bała się obudzić
uśpione zwierzęta.
- Niezupełnie - zaśmiał się. - Przechowuję tez prace uczniów,
którzy nie mogli albo nie chcieli zabrać ich do domu. Kiedyś
otworzymy tu muzeum.
Zaczęła prześlizgiwać się między rzezbami, przyciskając mocno
do ciała torbę, by ich nie poprzewracać.
- Ile pańskich prac jest tutaj? - zawołała, znalazłszy się w tylnej
części magazynu.
- Jakieś dziesięć. - Postąpił kilka kroków w jej stronę. - Kiedyś
dużo rzezbiłem. Teraz traktuję je jako lokatę w banku.
- Co pan przez to rozumie?
- Kilka sprzedałem wcześniej, żeby sfinansować Rounders. Jeżeli
będę musiał spłacić Marley a i pozostałych, będę próbował sprzedać
resztę - j a k najkorzystniej. Ale to na pewno potrwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]