[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jego poranione ręce. Poszedł już o godzinie ósmej do łóżka i spał do póznego ranka, tak że
musiał się śpieszyć, aby z ojcem zdążyć do kościoła.
Przy obiedzie zaczął mówić o Auguście i że chce pójść z nim dzisiaj za miasto. Ojciec
nie miał nic przeciwko temu i dał mu nawet pięćdziesiąt fenigów, żądając tylko, aby wrócił na
kolację.
Gdy Hans w pięknym blasku słonecznym szedł wolnym krokiem przez ulice, po raz
pierwszy od szeregu miesięcy cieszył się znowu niedzielą. Ulica była bardziej uroczysta,
słońce pogodniejsze i w ogóle wszystko było bardziej odświętne i ładniejsze, gdy człowiek
miał za sobą robocze dni, z zamorusanymi rękami i znużonym ciałem. Rozumiał teraz
rzezników i garbarzy, piekarzy i kowali, którzy siedzieli przed swymi domami na
nasłonecznionych ławkach z takim królewskim zadowoleniem, i nie uważał ich już za
beznadziejnych filistrów. Oglądał się za robotnikami, czeladnikami i terminatorami,
przechadzającymi się po kilku lub wchodzącymi do gospody, w kapeluszach nieco na bakier,
z białymi kołnierzykami i w odświętnym, wyszczotkowanym odzieniu. Przeważnie, choć nie
zawsze, rzemiosła łączyły się z sobą. Cieśle przestawali z cieślami, murarze z murarzami,
trzymając się razem i strzegąc honoru cechu, a wśród nich rej wiedli ślusarze z mechanikami
na czele. To wszystko miało w sobie coś miłego i chociaż nie jedno było trochę naiwne i
śmieszne, kryło się za tym piękno i duma rękodzieła, będącego i dziś jeszcze czymś radosnym
i dzielnym, czymś, co udziela odrobiny blasku nawet najmizerniejszym krawieckim
terminatorom.
Gdy tak przed domem Schulera zeszli się młodzi mechanicy, pewni siebie i dumni,
kłaniając się przechodniom i rozmawiając miedzy sobą, zaraz było widać, że tworzą zwartą
społeczność i obejdą się bez obcych, nawet przy niedzielnej zabawie.
Hans także to czuł i cieszył się, że należy do nich. Mimo to ogarnął go lekki strach
przed projektowaną zabawą, gdyż wiedział już, że mechanicy suto i bujnie używają
życiowych przyjemności. Może nawet będą tańczyć. Hans tańczyć nie umiał, ale poza tym
miał zamiar w miarę możności odegrać zucha, ryzykując w razie potrzeby nawet małego
kaca". Nie pił nigdy piwa w większej ilości, a w paleniu z trudem doszedł do tego, że potrafił
wypalić cygaro do końca bez nabawienia się nudności i wstydu.
August przywitał go z świątecznym rozradowaniem. Opowiedział mu, że starszy
czeladnik wprawdzie nie chce z nimi iść, ale za to idzie kolega z innego warsztatu, tak że
będzie ich przynajmniej czterech, a to już wystarczy, aby całą wieś przewrócić do góry
nogami. Piwa może dziś każdy wypić, ile zapragnie, on bowiem płaci za wszystkich.
Poczęstował Hansa cygarem, po czym cała czwórka ruszyła powoli, krocząc statecznie i
dumnie przez miasto, i dopiero na dole, na placu z lipami, przyspieszając kroku, aby w porę
zajść do Bielach.
Lustro wody skrzyło się błękitem, złotem i bielą, przez niemal bezlistne jawory i
akacje uliczne grzało łagodne słońce pazdziernikowe, wysokie niebo było bezchmurne i
jasnoszafirowe. Był to jeden z tych cichych, przejrzystych i pogodnych dni jesiennych, kiedy
łagodne powietrze przepojone jest całym pięknem minionego lata jak bezbolesnym,
uśmiechniętym wspomnieniem, kiedy dzieci zapominają o porze roku i chcą zbierać kwiaty, a
starzy ludzie patrzą zadumanym wzrokiem w przestworza z okna lub ławki przed domem,
ponieważ wydaje się im, że nie tylko miłe wspomnienia roku, ale wspomnienia całego
minionego życia suną widzialne przez czysty błękit. Młodzi zaś są w dobrych humorach i
czczą ładny dzień, zależnie od możliwości i usposobienia, ofiarami z wina lub mięsa,
śpiewami albo tańcem, pijatykami albo zapalczywymi bójkami; wszędzie bowiem nęcą
świeżo pieczone placki z owocami, wszędzie fermentuje w piwnicy młody jabłecznik lub
wino, zaś przed karczmami albo na placach w cieniu lip skrzypki lub harmonia święcą
ostatnie piękne dni roku i zapraszają do tańca, śpiewów i zalotów.
Młodzi chłopcy wędrowali szybko; Hans palił cygaro z pozorną beztroską, sam się
dziwiąc, że tak mu to łatwo przychodzi. Czeladnik opowiadał o latach wędrówki i nikt się nie
gorszył tym, że się tak przechwalał: taki był zwyczaj. Nawet najskromniejszy czeladnik, gdy
już raz osiądzie gdzieś na stałe i jest pewien, że nie natknie się na naocznych świadków,
opowiada niestworzone historie o czasach swego wędrowania. Cudowna poezja życia
czeladników rzemieślniczych jest bowiem wspólnym dobrem ludu i poprzez osobę każdego z
nich snuje wciąż od nowa tradycyjne, stare wątki wzbogacane coraz nowymi ozdobnikami;
każdy zaś powsinoga, gdy się rozgada, ma w sobie coś z nieśmiertelnego Sowizdrzała i coś z
nieśmiertelnego Straubingera5.
A więc we Frankfurcie, gdzie wówczas byłem, tam ci jeszcze było życie, choroba!
Czy nie opowiadałem wam jeszcze nigdy, jak pewien bogaty kupiec, taki wylizany fircyk,
chciał się żenić z córką mojego majstra; ale ona dała mu kosza, ponieważ wolała mnie i była
moją dziewczyną przez cztery miesiące. Gdybym się nie był pożarł ze starym, siedziałbym
tam teraz i byłbym jego zięciem.
I opowiadał dalej, jak majster, ta cholera, chciał go wziąć za mordę, ten podły
krwiopijca, i ośmielił się raz podnieść na niego rękę, ale wtedy on nie rzekł ani słowa, tylko
zamachnął się młotem i tak spojrzał na starego, że ten odszedł w milczeniu, ponieważ własny
łeb był mu milszy. Tchórzliwy głupiec wypowiedział mu potem na piśmie. Opowiadał o
wielkiej bójce w Offenburgu, gdzie trzech ślusarzy, wśród nich on, pobiło siedmiu
robotników fabrycznych, że ledwo zipali. Kto znajdzie się w Offenburgu, niech tylko zapyta
długiego Schorscha, on tam jeszcze jest i brał wtedy udział w tej bijatyce.
Wszystko to opowiadał chłodnym, brutalnym tonem, ale z dużym wewnętrznym
zapałem i upodobaniem, a każdy słuchał z głębokim zadowoleniem, postanawiając po cichu,
że także opowie kiedyś tę historię, gdzie indziej, przy innych kolegach. Każdy bowiem
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]