[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Co ludzie powiedzą? - Antoni kuł żelazo póki gorące.
- Cóż mnie obchodzi, co powiedzą ludzie? Chodzi mi wyłącznie o Fil.
- Nie jestem pewien...
- Ale ja jestem.
- Nie sądzę, żeby matka chrzestna wyraziła na to zgodę!
- Ależ ona się nie dowie! - zawołała triumfalnie Araminta. - No, dosyć kłótni, Antoni. Ja
się zdecydowałam. Pójdę tylko po płaszcz.
Thorold! - pomyślała Araminta, kiedy znalazła się w swoim pokoju i zaczęła wyjmować z
szafy rzeczy, szukając niecierpliwie płaszcza. Thorold miał przyjść o jedenastej! Co robić? Ale
przecież on zrozumie, jakie ważne było skłonienie kuzynki do powrotu. Byłoby fatalnie, gdyby
uciekła! A taka na przykład lady Bessborough albo księżna Oksfordu. Obie miały niezliczone
przygody i wszyscy je akceptują. Dlaczego więc mieliby odrzucić Filidę, która nie była wcale
winna temu, że jej małżeństwo było sfingowane?
Napisze do Thorolda, wyjaśniając mu wszystko, a ktoś zaniesie list.
Schodząc na dół, spotkała na schodach Fanny.
- Proszę panienki - odezwała się służąca. - Chodzi o panią Gainford. Wyszła dziś
wcześnie rano i jeszcze nie wróciła. Ja nie chcę tym martwić pani Osborne.
- Oczywiście, że nie! - odpowiedziała Araminta wzruszając współczująco ramionami,
Fanny bowiem bez wątpienia naraziłaby się na gniewną tyradę. - Nie martw się. Wiem o
wszystkim i właśnie za nią jadę!
Trzeba przyznać, że obok szczerej troski o kuzynkę obudziło się w Aramincie również
podniecenie tajemną eskapadą. I to tym razem wszystko na serio!
- Och, panienko! Panienka jest taka odważna! Oczy Araminty błyszczały.
- Może nawet spotkam w drodze rozbójników!
- Niech panienka nie mówi takich rzeczy!
- Nic się nie martw. Będę całkiem bezpieczna, zapewniam cię. Chcę tylko, żebyś zaniosła
ten list do lorda Gifforda, Fanny. Natychmiast. To bardzo ważne.
- Dobrze, proszę panienki.
- I nikomu ani słowa, zwłaszcza pani Osborne!
- Nie powiem ani słowa choćby mnie końmi włóczyli, panienko.
Końmi... Araminta wzdrygnęła się, ale zaraz odrzuciła przykre myśli. Filida była
ważniejsza niż jej niejasny niepokój. Zbiegła na dół do pokoju śniadaniowego.
- Jestem gotowa, Antoni. Chodzmy, nie ma chwili do stracenia.
Na ulicy panował spokój, gdy wymknęli się bocznymi drzwiami, widać było tylko kilka
służących sprzątających schody lub polerujących mosiężne klamki. Wyszli za róg i Antoni
przywołał oczekującą dorożkę. Gdyby dziewczynie przyszło do głowy, że kiedyś już odbyła
podobną podróż z Antonim, może by się zawahała, ale jej umysł zbyt był zajęty Filidą i
Thoroldem, by była zdolna ocenić niebezpieczeństwo swojej sytuacji.
Antoni pomógł jej wsiąść do powozu, wspiął się za nią do środka i zamknął drzwi. Jego
ofiara wcale nie zaprotestowała.
Lady Gifford nie mogła poznać Thorolda tego ranka. Zwykle zjadał śniadanie cicho i w
pośpiechu, a jego myśli błądziły gdzieś daleko. Jeśli chciała, by odpowiedział jej na pytanie,
musiała je zadać kilka razy, do tego donośnym głosem, zanim zdołała go sprowadzić z wyżyn, po
których właśnie bujał jego umysł, w te jakże powszednie rejony, w których ona przebywała. Dziś
jednak wydawał się radosny i zrelaksowany, a nawet zapytał ją, jak spała, i zaproponował, że
doleje jej kawy.
Za to Hereward był tym razem małomówny i zamyślony, zbywając jej pytania krótkim
tak lub nie . Wpatrywał się przez jakieś dziesięć minut w swoją kawę, pokruszył grzankę na
kawałeczki, po czym odsunął niecierpliwie jedno i drugie i wyszedł z pokoju.
Wkrótce potem wstał również Thorold.
- Nie będzie mnie dziś rano, babciu - powiedział radośnie. - Mam nadzieję, że przy lunchu
będę mógł ci zakomunikować dobrą wiadomość.
- Na Boga! Cóż to za wieści?
- Nie teraz, babciu - odparł i wyszedł z pokoju.
Tak więc wyszedł i minął się z listem Araminty zaledwie o pięć minut.
Najpierw poszedł się ostrzyc, a potem, po krótkiej chwili wahania, skierował się ku South
Audley Street, do Tessiera.
W odróżnieniu od Herewarda, który często bywał w tym sklepie po wachlarze, spinki do
bukiecików i tym podobne drobiazgi, jakie dżentelmen może chcieć ofiarować damom, Thorold
odwiedzał jubilera bardzo rzadko. Klejnoty rodzinne zostały co prawda na nowo oprawione dla
Druzylli, ale tę operację nadzorowała lady Gifford. Ostatnia jego wizyta u jubilera zdarzyła się
pewnie dwa czy trzy lata temu, gdy wybierał tabakierkę na siedemdziesiąte urodziny wuja.
Wszedł więc do sklepu nieco nieśmiało. Jego brat był tu, oczywiście, dobrze znany, lecz
Thorolda nikt nie poznał, czekał więc pod podejrzliwym spojrzeniem odzwiernego, podczas gdy
sprzedawcy zajmowali się ważniejszymi klientami.
- Czym mogę służyć? - zapytano go w końcu.
- Nie jestem pewien, co powinienem kupić - powiedział rozglądając się bezradnie.
- A dla kogo będzie prezent? - cierpliwie pytał sprzedawca. - Dla matki pana? Dla żony?
- Nie! Nie! Dla młodej damy, bardzo młodej.
- Aha, prezent na chrzciny.
- Nie, ta dama ma około osiemnastu lat. Chciałbym coś specjalnego, ale coś, co będzie jej
wypadało przyjąć.
- Rozumiem. - Sprzedawca miał już obraz sytuacji. Stojący przed nim dżentelmen był
zakochany, a zakochanych można namówić na najkosztowniejsze drobiazgi. Zaczął traktować
klienta bardzo serio. - Obawiam się, że biżuteria nie będzie odpowiednia. Młode damy nie mogą
przyjmować biżuterii, chyba że ma pan szczęście być narzeczonym. Nie? O, proszę pana, trzeba
mieć nadzieję! Jeśli pan pozwoli ze mną, pokażę panu różne drobiazgi, które będą przyjęte w
każdych okolicznościach. - Wyjął kilka wysłanych aksamitem szuflad i rozłożył je na stole. -
Może piękne puzderko? To jest francuskie, z Sevres, z ubiegłego wieku. Mamy też lornetki
operowe dla dam. Ta jest złota, zdobiona ciemnoniebieską emalią i perłami.
- Nie jestem pewien... - zaczął Thorold.
- A może wachlarz? Ten jest ręcznie malowany, nimfy asystujące w toalecie Wenus. -
Sprzedawca popatrzył na twarz Thorolda i dodał pospiesznie: - Albo ta piękna skórzana oprawa
na modlitewnik, ze złotymi inicjałami damy.
Podczas gdy Thorold zastanawiał się nad sewrskim puzderkiem, Aramintę zaczęło
ogarniać poczucie niepewności. Pierwszy poryw troski o Filidę trzymał ją w napięciu, aż minęli
rogatkę Tyburn i wyjechali w stronę Zachodniego Gościńca. Siedziała sztywno wyprostowana na
brzeżku siedzenia, jak gdyby oczekując, że dyliżans do Gloucester zaraz pojawi się przed nią,
chociaż wiedziała, że musiał ich wyprzedzić co najmniej o godzinę, jeśli nie więcej.
Powóz, w którym siedzieli, z miejscem tylko dla dwóch osób, pamiętał lepsze czasy:
popękany lakier łuszczył się, a sprężynowe siedzenia były niewygodne. Poza tym okna były tak
brudne, że prawie nic nie widziała, dopóki nie przetarła szyby rożkiem chusteczki.
Oksford: 48 mil - głosił znak przydrożny. Przynajmniej byli na właściwym gościńcu.
Araminta wciąż czuła się niepewnie, ale przecież wszystko na pewno było w porządku.
- Konie są chyba bardzo powolne - odważyła się powiedzieć po chwili ciszy.
- Są dobre.
- Jesteś pewien, że wkrótce ich dogonimy?
- Tak, a teraz bądz cicho, Araminto.
Opadła na siedzenie i starała się opanować narastające przeświadczenie, że coś jest nie w
porządku.
Filida wróciła do domu na krótko przed jedenastą, prawie równocześnie z nadejściem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]