[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przypadkach upominać o swoje. Czasami jednak takie sprawy opierają się o arcybiskupa,
który i tak zawsze staje po stronie ojca parafii w myśl zasady pokory i posłuszeństwa wobec
wyższego rangą. Wszystko jest więc zgodne z prawem, gdyż cały Kościół jest hierarchiczny,
a nie demokratyczny.
Jasiu w czasie kolędy był bardziej spokojny. Całkiem możliwe, że nowa namiętność
(napływające pieniądze) przyćmiła na jakiś czas popędy zmysłowe, a przez to złagodziła
usposobienie. Muszę lojalnie stwierdzić, iż ks. Jan miewał również, obok złych, także dobre
dni. Jestem pewien, że ten człowiek jest z natury dobry i ludzki. Wielokrotnie widziałem go
wzruszonego ludzką krzywdą. Był serdeczny i gościnny dla wszystkich gości zjeżdżających
na plebanię, m.in. dla moich rodziców, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Gorzej natomiast
traktował swoich podopiecznych. Czasem bywał nie do zniesienia. Jego malkontenctwo
przybierało chwilami wynaturzone rozmiary. Jednak pod tą zrogowaciałą już skorupą -
narosłą przez lata samotności, ośmieszania, zmagania z innym popędem (który mógł mieć
swoje korzenie w seminarium) - biło serce wrażliwego człowieka. Ks. Jan był ciągle
spragniony innych ludzi, towarzystwa, nowinek. Marzył na przyszłość o parafii miejskiej,
najlepiej w Aodzi. Bardzo doskwierało mu siedzenie w Ruścu, chociaż sam pochodził
z maleńkiej wioski. Często powtarzał, że jego przodkowie (a zatem i on sam) byli szlachtą
ziemiańską. Tym można by tłumaczyć jego pogardliwy stosunek do chłopów... Ciągle
chodziło mu po głowie - jak wyrwać się spośród tej hołoty . Jak nie trudno się domyśleć, ks.
proboszcz uważał się za kogoś lepszego, godnego szczególnej czci i szacunku. Wzruszał się
szczerze, gdy ktoś wyrażał swoje współczucie, iż tak wspaniały, inteligentny i kulturalny
kapłan musi męczyć się na tej wyjątkowo trudnej parafii. Sam uważał to za największy krzyż
życia. Można było wiele osiągnąć utwierdzając go w tym przeświadczeniu. W ogóle lubił, jak
się nad nim użalano. Ja osobiście byłem bardziej skłonny współczuć jego parafianom. Ciężki
to los dla parafii - proboszcz pedał i malkontent z manią wielkości. Według mnie,
prawdziwym powodem do tego aby mu współczuć był tragiczny wypadek samochodowy,
któremu uległ kilka lat wcześniej. W wypadku tym zginęła jego ówczesna gospodyni, a on
sam miał złamaną nogę. Wspominając tamto wydarzenie, ks. Jan najbardziej ubolewał nad
jego dotkliwą konsekwencją... zabraniem mu na kilka lat prawa jazdy. Ten niesprawiedliwy
wyrok - jak mówił - skazał go na siedzenie w parafii albo na łaskę wikariuszy. Nie bez
powodu, jednym z pierwszych pytań, jakie mi zadał w czasie mojej pierwszej wizyty
w Ruścu, było pytanie o samochód. Fakt, iż posiadałem auto ratował mnie nieraz i był to
najlepszy hak na proboszcza. Przy całej swojej apodyktyczności, nie mógł nakazać mi, abym
go zawiózł tam gdzie chciał i kiedy chciał. Zawsze mogłem się czymś wykręcić i robiłem to,
kiedy szczególnie dotkliwie zalazł mi za skórę . Kiedy więc zaplanował sobie jakiś wyjazd -
poznawałem to zazwyczaj już dzień wcześniej, po jego nienaturalnie miłym i kulturalnym
zachowaniu. Zima 1993r. doskwierała mi bardzo w mojej nieogrzewanej wikariatce. Po tym,
jak na jesieni wyprowadził się organista z rodziną, moje mieszkanie pozostało jedyną
zamieszkaną częścią budynku. Już na jesieni kupiłem grzejnik na butlę z gazem. Gdy jednak
zacząłem nim grzać non stop, kiedy przyszły duże mrozy, całe mieszkanie dosłownie
przesiąknęło wilgocią. Woda spływała po oknach, drzwiach, a nawet ścianach - tworząc
kałuże, które ciągle musiałem ścierać. Pod łóżkiem i meblami utworzyły się dywany z pleśni
i grzyba. W końcu zmuszony byłem wyłączyć grzejnik i kupić dwie farelki. Od tamtej pory
zarabiałem na jedzenie i prąd. Na dodatek w styczniu zamarzła woda w rurach. Fakt ten
zbiegł się w czasie z końcem kolędy i tragicznym wydarzeniem, które o mały włos nie
przypłaciłem życiem. W połowie stycznia ks. proboszcz dowiedział się o śmierci swojego
szwagra, który mieszkał we Wrocławiu. Dzień przed pogrzebem był u niego brat z rodziną,
aby zabrać go na tę smutną uroczystość. Ks. Jan postanowił jednak jechać następnego dnia,
oczywiście ze mną. W takich okolicznościach nie mogłem mu odmówić tym bardziej, że
i mnie wypadało być na tym pogrzebie. Wieczorem miałem niemiłe przeczucie, iż wydarzy
się jakieś nieszczęście. Wyjechaliśmy parę godzin przed świtem, aby zdążyć na czas. Był
silny mróz, droga oblodzona; tumany śniegu walące w przednią szybę ograniczały bardzo
widoczność. W samochodzie, oprócz mnie i proboszcza - na przednich siedzeniach - jechały
również dwie kobiety, przyjaciółka ks. Jana z poprzedniej parafii (o której już wspominałem)
oraz jego gospodyni. Jechałem bardzo wolno, ok. 40 km/h. Mniej więcej w połowie drogi do
Wrocławia jest ostry zakręt nad lasem, w obniżeniu terenu. W momencie wchodzenia w łuk
zakrętu straciłem kontrolę nad kierownicą i wpadłem w poślizg. Zniosło nas na drugi pas
jezdni. W ostatnim momencie zobaczyłem przed sobą dwa blisko siebie osadzone światła -
pomyślałem, że to maluch . Mój głośny krzyk O Jezu! , zlał się z przerazliwym hukiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]