[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nęło mi pomysł prywatnego kontaktu z Florytami. Teraz jednak wydaje mi się,
że nie na wiele się to przyda.
Sądzisz, że ten ze Starej Bazy nie pochodził z Flory? spytał Ted w na-
dziei, że wydobędzie z Hara jego skrywane poglądy.
Dlaczego właściwie mruknął Har z lekką irytacją wszyscy tak bojaz-
liwie omijają słowo człowiek , gdy chodzi o określenie tego osobnika! Wszyst-
kie badania wskazują na identyczność jego organizmu z ludzkim!
Ted spojrzał porozumiewawczo na Ewę. A więc to tak! Więc Har, mimo że
historyk i znawca przeszłości Ziemi, w głębi ducha zdaje się wierzyć w jakąś
zaginioną cywilizację ziemską, której przedstawiciele dotarli aż tutaj!
Po chwili nadeszli Wera i Adam, również z plecakami i całym ekwipunkiem.
Max został w rakiecie, a reszta wyszła przez śluzę na zewnątrz.
Wystarczyło przekroczyć granicę kręgu wypalonego płomieniem Suma , by
stopy utonęły w miękkim, wielobarwnym kobiercu, który oglądany z bliska roz-
padał się na dziesiątki przeróżnych odmiennych form roślinnych. Zarówno Ewa,
jak i Ted brnęli na wyścigi przez polanę, oszołomieni niespotykaną mnogością
67
barw i kształtów. Co krok widać było jakiś zaskakujący okaz roślinności nic
więc dziwnego, że Adama poniosło również i po chwili, prawie leżąc, myszkował
wśród niskich łodyg. Nawet poważny historyk Har odczuł nieprzepartą chęć wy-
tarzania się w tej zielonej kąpieli i tylko fakt sprawowania funkcji dowódcy grupy
powstrzymał go od urzeczywistnienia tej chętki. Pobłażliwie pozwolił jednak po-
zostałym ochłonąć i dopiero po kilku minutach zwołał ich do siebie.
Wypróbowawszy sprawność radiostacji obu grup badawczych, Wera i Adam
skierowali się na zachód, w stronę odległej o kilkanaście kilometrów doliny naj-
bliższego potoku. Po chwili zniknęli za pierwszymi krzewami na skraju dżungli.
Grupa Hara udała się w kierunku gór. Oglądany ze środka polany szczyt z ta-
jemniczym obiektem widać było dość wyraznie. W szkłach silnej lornety można
było dostrzec wystające ponad skalnym rumowiskiem wąskiej grani coś na kształt
lśniącej, spiczastej nadbudówki. Gdy dotarli do zarośli, stracili z oczu górski kra-
jobraz i kierowali się tylko żyrokompasem. Zciana lasu rozpadła się na pojedyn-
cze, dość rzadko rosnące grube pnie, między którymi można było swobodnie po-
ruszać się pieszo. Na wysokości dwóch metrów nad ziemią pnie rozwidlały się,
dając początek grubym, bezlistnym konarom o gładkiej powierzchni. Te z kolei
rozwidlały się wyżej w sieć cieńszych, tworząc na pewnej wysokości gęstą plą-
taninę różnej grubości gałęzi, splatających się z sąsiednimi drzewami. Dopiero
gdzieś u samej góry z ostatniej kondygnacji konarów wyrastały wielkie, koliste
płachty liści o skórzastej, lśniącej powierzchni, tworzące nieprzejrzysty dach.
No dole panował półmrok, chłód i wilgoć. Ziemia była czarna, pokryta gęsto
plamami białej pleśni porastającej opadłe liście.
Ted kroczył pierwszy, za nim Ewa. Har zamykał pochód, sprawdzając co pe-
wien czas kierunek marszu. Decyzja, by pierwsze rozpoznawcze wycieczki odby-
wać pieszo, wynikała nie tylko z planu Hara, lecz także stąd, że każdy z badaczy
mógł zabrać jedynie ograniczoną ilość paliwa do aparatu lotnego. Aparaty miały
służyć do forsowania trudnych przejść w terenie górskim i do celów. . . obron-
nych; w razie zaskoczenia lub ataku ze strony jakiejś nieprzyjaznie nastawionej
żywej istoty można było przy pomocy takiego aparatu dokonać kilkudziesięcio-
metrowego skoku w górę.
W pewnej chwili może po godzinie wędrówki zabielało coś pośród pni.
Zbliżyli się. Bielały końce poobłamywanych gałęzi: wśród drzew wyraznie zna-
czył się szlak, jakby przeszło tędy jakieś ogromne cielsko.
To musiało być coś bardzo wielkiego stwierdził Ted. Gałęzie są po-
obłamywane aż do wysokości trzech metrów!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]