[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie chciałam obnażać wszystkich moich myśli
przed nauczycielką - przelewać na papier
mojego ja", z którego istnienia,
dojrzewając, coraz mocniej zdawałam sobie
sprawę. Chyba nie miałam racji, nie ufając
moim preceptorkom, niemniej świadomie
traktowałam je z pewnym dystansem.
Przypuszczam, że jedną z przyczyn mojej
rezerwy była nadmierna dyscyplina, która
zaciążyła na mojej psychice - niweczyła ona
jakąkolwiek chęć otwarcia się i ukazania
swej prawdziwej natury. Jednym słowem,
cierpiałam, ale nie mogę powiedzieć, bym
była tak zupełnie nieszczęśliwa, ponieważ z
upodobania i wychowania kochałam rzeczy
piękne, rzeczy doskonałe. A uważałam za nie
również grzeczność i dyscyplinę, na równi z
nieskazitelną kaligrafią lub haftem, w
których to dyscyplinach, nawiasem mówiąc,
celowałam. Co więcej, nasze nauczycielki
miały do swych podopiecznych mocno
ograniczone zaufanie - w zgodzie z
klasycznymi zasadami pedagogiki węszyły,
gdzie tylko się dało, by złapać kogoś na
gorącym uczynku i surowo ukarać. Mimo że
owa surowość nie dotyczyła mnie
bezpośrednio, byłam bowiem grzeczna i
posłuszna, czułam się niedobrze i nie
potrafiłam się z tym oswoić. Było tak
prawie do końca mego pensjonarskiego żywota
-zmieniło się dopiero w roku maturalnym z
powodu pewnego wydarzenia, do którego zaraz
wrócę.
A propos mojej niechęci do wywnętrzania
się: wrył mi się w pamięć pewien ustny
egzamin z psychologii, u nauczycielki,
która chciała zapewne dowiedzieć się czegoś
więcej o mnie. Odpowiadałam prawidłowo, ale
bezosobowo, nie chcąc odkrywać przed nią
swego wnętrza. Gdy zaś pani profesor zadała
pytanie, czy przed jej wykładami
doskonaliliśmy naszego ducha krytycznego,
tylko ja odpowiedziałam twierdząco!
123
Rodziła mi się wcześnie refleksja -
wyprzedzająca mój wiek - nad moim
kulturowym dziedzictwem, którego nie
powinnam się pozbywać, lecz wręcz
przeciwnie, zachować i skonfrontować z
odmienną kulturą, w którą wprowadzała mnie
szkolna edukacja. %7łeby posłużyć się tylko
jednym z licznych przykładów: wjadalni,
ważnym miejscu naszego życia towarzyskiego,
krążyła pomiędzy stołami dyżurna zakonnica,
której zadaniem było nauczyć nas dobrych
manier przy prowadzeniu konwersacji
-zależnie od okoliczności proszone byłyśmy,
by obniżyć głos o pół tonu, a czasem o
ćwierć. Pilnowała ona także, jak
posługujemy się sztućcami; pewnego dnia
przechodziła za mną, kiedy obierałam jakiś
owoc, trzymając nóż na sposób mieszkańców
południowo-wschodniej Azji, to znaczy
kierując jego ostrze od siebie i
przyciskając je palcem wskazującym, a nie -
jak zwykli to robić mieszkańcy świata
zachodniego - kierując je do siebie. Ależ
to niemożliwe! Ty nie wiesz, jak trzymać
nóż!" - wykrzyknęła w zdziwieniu. A ja,
zwykle skora do łez, nie drgnęłam nawet,
tylko odrzekłam: Umiem trzymać nóż.
Trzymam go na swój sposób". Zakonnica
oddaliła się w milczeniu, a ja byłam pewna
swoich racji. Od czasu owej kulturowej
potyczki na noże" nim przyswoiłam sobie
jakieś obce nowinki, najpierw je
analizowałam i cenzurowałam". Jest tak
zresztą do dzisiaj, po czterdziestu latach
przeżytych w Europie.
Nie należy jednak przesadzać. Choć byłam
zapewne nadwraż-liwa i cierpiałam z powodu
dyscypliny oraz zamknięcia w internacie, po
śmierci mamy i wybuchu II wojny światowej,
która utrudniła komunikację i wprowadziła
zamęt, Klasztor Ptaków w Dalat był swego
rodzaju oazą spokoju, w której spędziłam
dni może nie najszczęśliwsze w życiu, ale
też i nie te najbardziej nieszczęśliwe.
Krótko mówiąc - nie miałam prawa się
skarżyć.
No, może z wyjątkiem jednej sprawy - tych
nieszczęsnych przegrupowań dwa razy na
miesiąc i co za tym idzie, przypadkowego
sąsiedztwa, które bywało powodem szeregu
drobnych
124
dramatów. Szczególnie gdy trafiałam na
pewną małą zarazę, zatruwającą mi życie.
Rozpychała się bez przerwy łokciami i
zarzucała moją część pulpitu swoimi
zeszytami. Najgorsze były przy tym
obrzydliwe sądy, jakie wygłaszała - zapewne
echo opinii jej ojca - rezydenta Francji,
znanego z arogancji i twardej ręki wobec
podwładnych. Przysłuchując się rozmowom
mych koleżanek, skonstatowałam, że wiele
uczennic pogardza służbą
- tą niższą annamicką rasą". Nie
posiadałam się z oburzenia, słysząc, że
ktoś tam zwolnił kucharkę z powodu włosa
znalezionego w zupie. Dwa nienawistne słowa
- tubylec" i Annamita"
- powtarzały się często, raniąc me tubylcze
uszy. Jedynie kilka Euroazjatek dumnych
było ze swego podwójnego pochodzenia; inne
- pełne kompleksów - dołączały do
ksenofobicznego kolonialnego chóru. Aż coś
się we mnie przewracało, gdy słyszałam, jak
zaprzeczając faktom, głoszą wszem i wobec,
że są z dziada pradziada Francuzkami, choć
przecież właśnie mieszance ras zawdzięczały
swój wdzięk i niezaprzeczalną urodę. Teraz
widzę, że gdybym pojmowała wtedy
przeszkody, jakie musiałyby napotkać, chcąc
zaznaczać swoje wietnamskie korzenie,
zdobyłabym się pewnie na większą
wyrozumiałość... Owo poszukiwanie
tożsamości, jak nazwano by to dzisiaj, nie
było łatwe - wiodło nieuchronnie do punktu,
do którego zainteresowany obawiał się
dotrzeć. Status matki- annamickiej
poddanej" (tak było w znakomitej większości
mieszanych małżeństw), nie przynosił w
tamtych czasach splendoru. A ja, cóż -
dotknięta do żywego, nie pożyczałam owym
koleżankom ołówków ani gumki, powołując się
przy tym na moją obcość rasową.
Była też w internacie trzecia grupa
uczennic: Wietnamki czystej krwi z
obywatelstwem francuskim. Na ogół dało się
odczuć w ich zachowaniu i wypowiedziach
(ich francuski nie był zwykle zbyt
poprawny) daremne pragnienie, by
ostatecznie się wynarodowić i zerwać ze
swym pochodzeniem. Wywodziły się zazwyczaj
z rodzin wielkich właścicieli ziemskich,
których wy-
125
nagrodzono za polityczne poparcie (a nie za
językowe czy kulturowe frankofilstwo)
ogromnymi latyfundiami i francuskim
obywatelstwem. W głębi duszy nazywałam je
bękartami, albowiem ich pragnienia, aby
zmienić rasę, skazane były na niepowodzenie
- w rezultacie nie należały nigdzie.
Czy echa tych konfliktów dochodziły do uszu
zakonnic? Raczej wątpię - zajmowały się
naszą edukacją, nie zawracając sobie w
gruncie rzeczy głowy istnieniem
niefrancuskiej mniejszości. Przywołuję tu
na świadka program nauczania, przeznaczony
dla mieszkanek Paryża czy Lyonu, a nie My
Tho lub Hai Phongu. Dowiedziałam się więc z
jakiegoś podręcznika, że nasi przodkowie
Gallowie, ubierali się w zwierzęce skóry, a
włosy dla połysku smarowali zjełczałym
masłem" - ów fakt historyczny był mi
znakomicie obojętny i nie poczułam się w
najmniejszym stopniu obrażona, w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]