[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W jaki sposób? chciałam się dowiedzieć.
Ta dziurka pośrodku jest bramą wskazującą, w którą stronę ma się udać, aby nie
zboczyć z właściwej drogi.
W następnej sali moją ciekawość wzbudził rząd masek. Nie były to maski demonów,
które się często ogląda w muzeach etnograficznych, z wyszczerzonymi zębami, o
przerażającej ornamentyce, splamione krwią. Zobaczyłam zupełnie zwyczajne twarze
mieszczan, nieruchomo wpatrujące się we mnie spokojnymi oczyma, prostymi i złożonymi, z
czule wyciągniętymi czułkami. Setki takich samych twarzy widywałam w mieście i to właśnie
było najbardziej zastanawiające.
Do czego one służą? zapytałam Kwiatomira.
No tak odrzekł z pewnym ociąganiem. Był czas, kiedy w Tainaronie bardzo
uroczyście obchodzono święto jesiennej równonocy, kiedy i dzień, i noc trwały tak samo
długo. Wówczas cech wyrobników masek miał pełne ręce roboty, świętujący bowiem używali
ich aż trzech: pierwsza przedstawiała twarz, kiedy byli jeszcze bardzo młodzi, druga kiedy
ich życie dobiegło połowy, trzecia zaś wyobrażała twarz taką, jaka prawdopodobnie będzie,
gdy dożyją starości. Pierwszą maskę zakładano rano, drugą w południe, a trzeciej używano od
wieczora do północy.
A zatem w pewnym okresie dnia maski przypominały ich własne twarze? Chciałam
się upewnić, czy dobrze zrozumiałam. Zwyczaj wydawał mi się dziwaczny.
Tak, to był dzień równonocy odpowiedział Kwiatomir. Zawierało się w nim całe ich
życie.
A kiedy maski zdejmowano? dociekałam.
Dokładnie o północy odparł. Przez cały dzień poszczono, ale od północy można
było znowu jeść i pić. Niczego nie brakowało i nawet żebracy mogli się przysiąść do każdego
stołu.
Wróciłam z miasta póznym wieczorem, kiedy nieboskłon zrobił się czarny jak czapka,
którą podziwiałam w muzeum. Lecz za łuną świateł miasta przeczuwam obietnicę innych
świateł, może równie złudnych jak tamte. I tutaj odległość, jaka mnie od nich dzieli, jest
równie oszałamiająca i obca, jak na portowej przystani, gdzie kiedyś staliśmy w ich
porażającym blasku, może za długo.
Inna brama zmierzchu nie będzie mi potrzebna.
Badyle w śniegu
List dwudziesty siódmy
Marzniemy i zaglądamy w głąb siebie, mróz bowiem dotknął nas swym tchnieniem i
miasto się szykuje do długiego snu. Sezon się kończy, więc mieszkańcy znikają w swoich
domach, drzwi się zamyka, ogranicza kontakty. Na ulicach widzi się coraz mniej
przechodniów i pojazdów. Każdy zdaje się mieć coś ważnego do załatwienia.
W wielu witrynach widziałam naprędce wykonaną tabliczkę z ogłoszeniem, że sklep jest
już zamknięty; zostanie otwarty dopiero na wiosnę. Wieczorami pali się tylko co trzecia albo
czwarta latarnia, a pózniej jak mi powiedziano lampy będą oświetlać jedynie place i
skrzyżowania.
Turystów nie ma. Kto lubi chodzić po pustym, zimnym mieście?
To smutne, smutne. Moim zdaniem właśnie teraz, kiedy słońce pojawia się bardzo
rzadko, światła Tainaronu powinny być intensywniejsze i bardziej kolorowe, a tymczasem
miasto staje się coraz ciemniejsze i coraz uboższe. Zycie zamiera jak ścięta przymrozkiem
kałuża. Z oczu nielicznych przechodniów wyziera tylko pragnienie udania się na zasłużony
odpoczynek. Ale ja jestem niespokojna, ja chcę żyć! Chcę krążyć po mieście, chcę coś robić
tymi bladymi, bezradnymi dłońmi, które widzę przed sobą na stole, chcę rozmawiać o
ważnych sprawach, trącać się kieliszkami i jeść.
Za pózno! Kwiatomir, gdy mu wspominam o swoich nadziejach, kręci głową i uspokaja:
Na wiosnę, gdy zima minie.
I widzę, oczywiście, że widzę znużenie w jego czarnych, perłowych oczach, widzę, że i
on już by się chętnie zaszył w swym mieszkaniu, ale nie kładzie się jeszcze wyłącznie ze
względu na mnie i pewnie dlatego, iż jest tu niejako moim gospodarzem. Zawsze przed
spotkaniem z nim postanawiam, że powiem: Idz już, proszę, idz, nie musisz z mojego
powodu pozbawiać się snu, sama dam sobie radę . Lecz słowa więzną mi w gardle, bo wiem,
że kiedy mnie opuści, zostanę sierotą.
Nie widać nawet świetlików, zupełnie zniknęły z obrazu ulicy, i to bardziej niż co innego
świadczy o tym, że ciężkie czekają nas czasy. Nawet dom Królowej Trzmieli wygląda, jakby
był zamknięty, i nie mam pojęcia, gdzie się podziali wszyscy Dziwacy. Ale mijając dziś
zaśrubowane okiennice, dostrzegłam w szczelinie uchylonego okna odrobinę światła.
Wspięłam się na palce i zajrzałam do środka. Królowej nie zobaczyłam, lecz jej pusty pokój
wypełniała ciepła, różowa poświata miodowych plastrów wspomnień. Ich ciepło wystarczy
Królowej, choćby przyszła nie wiem jak długa i surowa zima.
Również balkon Wisielca jest pusty i ulica pod nim bodaj najżywsza z biegnących przez
Tainaron arterii jest wyludniona i wysprzątana. Tylko czasem przemyka nią jeden czy
dwóch najwyrazniej spóznionych przechodniów. Wszędzie jest cicho, tylko w mojej głowie
dzwięczą smutne słowa: %7łwir i glina! %7łwir i glina!
Wysoki przypływ minął i Okeanos szumi zimową legendę. Chyba już nigdy więcej nie
będę toczyć tęsknym okiem po jego wypukłym przestworze.
I gdybym nagle teraz w przedpokoju pod drzwiami znalazła list od Ciebie, wiem, co by w
nim było. Napisałbyś: Dlaczego stamtąd nie wyjedziesz? .
Słyszę, jak mówisz to dość chłodnym, nieco dydaktycznym tonem, zupełnie jakbyś
podawał mi coś na talerzu, patrząc w inną stronę. I przyznaję, że kiedyś słyszałam te słowa,
sama sobie przecież zadawałam podobne pytanie. Może, gdyby ktoś powiedział tylko słowo,
wyjechałabym. Smakuję je w ustach, ileż ma w sobie świeżej czystości.
Miałam swoje powody, przybywając do Tainaronu, i musiały być ważkie, a jednak
zapomniałam, jaki głos mi nakazał: Przyjedz! .
A jeślibym ja teraz powiedziała tak Tobie? Na próżno byś przyjeżdżał, całkiem na
próżno, bo mogłabym Ci pokazać jedynie sterczące w śniegu badyle na łące w ogrodzie
botanicznym.
Zupełnie jak one sterczę samotnie w tej krainie uśpionych.
Data jak na stemplu
List dwudziesty ósmy
Dziś otwarłam drzwi i stanęłam na wprost Trykonia, który niczym góra wznosił się nade
mną ponury i prosty. To jeden ze znajomych Kwiatomira; widywałam go wcześniej tylko
przelotnie.
Proszę wejść zaprosiłam go do środka. Lecz on stał, kołysząc się w miejscu, a ja nie
miałam pojęcia, czego mógł chcieć.
Spotkał się pan może ostatnio z Kwiatomirem? odezwałam się wreszcie, ponieważ nie
widziałam przyjaciela od wielu dni.
To on mnie tutaj wysłał odparł i znowu zamilkł.
No, co tam u niego? spytałam już nieco zniecierpliwiona.
Polecił mi przyjść i zapytać, czy mógłbym coś dla pani zrobić wydusił z siebie
Trykoń i zaczął się kołysać po jeszcze szerszym okręgu. Myślę, że waży ponad sto kilo.
Dziękuję, lecz nic mi nie potrzeba odrzekłam zdumiona. A gdzie on sam się
podział?
Sądziłem, że pani wie powiedział Trykoń i nagle przestał się kołysać.
O niczym nie wiem zaprzeczyłam, tknięta złym przeczuciem. Czy coś się stało?
Miałam ochotę wstrząsnąć Trykoniem, który stał i milczał jak grób, ale był za szeroki.
Zaczynałam rozumieć.
Ach, a więc już śpi domyśliłam się mocno urażona. To nieuprzejme po prostu zapaść
w sen zimowy, nie życząc przedtem przyjaciołom nawet dobrej nocy.
Jest w kokonie odpowiedział Trykoń, jeszcze bardziej masywniejąc.
To był dla mnie wstrząs. Musiałam się pohamować, żeby go nie obrzucić obelżywymi
słowami: Ty kozo jedna! Ty caponiu mglisty! Jak śmiesz! .
Trykoń poszedł, lecz ja ciągle stałam w otwartych drzwiach. Już nigdy nie spotkam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]