[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niespełna dwadzieścia cztery godziny były agent SAS zjawił się w Paryżu i zarezerwował miejsce w hotelu mieszczącym się
zaledwie kilkaset jardów od malowniczego placu Montmartre. Znowu działał zgodnie ze swymi przeczuciami. Magia i sztuki
czarnoksięskie były bardzo rozpowszechnione w tym kraju, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Aatwo można tu znalezć
setki miejsc odpowiednich dla Katriony. Należało jednak od któregoś zacząć, a czasu miał niewiele. Aby ustalić to miejsce,
musiał powrócić do astralnego wymiaru. Ryzykował duszą i ciałem. Szukał przecież najnikczemniejszej kobiety w historii
ludzkości. Lokalizacja Katriony to dopiero początek. Gdy ją znajdzie, zobowiązany będzie ją unicestwić.
Powrócił do swego hotelowego pokoju natychmiast po obiedzie. Niebawem rozpoczął ważne rytuały, aby zapewnić
przedsięwzięciu bezpieczeństwo i pomyślność. Sypialnia była mała. Okno na trzecim piętrze wychodziło na niechlujne
podwórka z przepełnionymi koszami na śmieci. Ubóstwo wyposażenia pokoju bardzo mu odpowiadało. Przynajmniej nic mu
nie będzie przeszkadzało. Podniósł z
168
jednej strony łóżko i oparł je o ścianę, potem - związawszy dywan, zaczął zamiatać podłogę. Procedura była bardzo
drobiazgowa: nawet najdrobniejszy kurz musiał być usunięty z powierzchni podłogi. Z walizki wyjął kredę i sznurek. Z
ogromnym wysiłkiem na deskach podłogi narysował dużą, pięcioramienną gwiazdę i obrysował kołem. Ręka, którą trzymał
kredę lekko drżała, czuł niemal, że atmosfera w pokoju dziwnie się zmienia. Spadek temperatury był wyrazny. Mogło się
zdawać, że siły zła już się gotowały do uderzenia. Był pewien, że Lilith wiedziała już o jego wyzwoleniu się spod hipnotycznej
kontroli i o pościgu za Katrioną aż na kontynent.
Wszystko było już niemal gotowe. Słowa wypisane starannym drukiem stanowiły najskuteczniejszą ochronę... INRI... ADAM...
TE... DAGERAM... kabalistycz-ne znaki zapożyczone z drzewa Sepirotycznego... Ket-her... Binah... Hod... Malkuth... inne
pochodzenia egipskiego, Oko Horusa, w końcu pismo Arian. Dopiero teraz Sabat rozluznił się nieznacznie, oddychając z
większą swobodą. Zwłaszcza, gdy znalazł się w miejscu otoczonym kręgiem.
Znowu zaczął szperać w walizce. Wyciągnął pięć niewielkich, srebrnych kielichów. Zaniósł je wszystkie do umywalki w rogu
pokoju i napełnił wodą. Następnie uniósł nad nimi rękę. Jego gesty nie przypominały ruchów kapłana. Składając wskazujące
palce jak dwururkę nad bezbarwną cieczą, niskim głosem mamrotał zaklęcia. Powtórzył całą procedurę pięć razy, po jednym
razie nad każdym srebrnym naczyniem, aż w wodzie pojawiło się wiele pęcherzyków. Dopiero wówczas rozmieścił kielichy
pojedynczo w każdym ramieniu pentagramu.
W pokoju było bardzo zimno. Noc zarzucała już swą
169
czarną opończę na wiekowe miasto. Niebo rozjaśniały tylko uliczne lampy i oświetlone okna. Paryż nigdy nie pogrążał się w
całkowitym mroku. Jeśliby ktoś słuchał uważnie, to rozpoznałby również gwar głosów, śmiech, śpiew i dzwięki muzyki.
Stolica Francji właśnie budziła się do życia, gdy Sabat, rozebrany do naga, zapieczętował święconą wodą pięć otworów swego
ciała. Potem położył się na łóżku.
Czekał go czas ciężkich doświadczeń.
Ciało Sabata pozornie było odprężone. W środku jednak napięcie nie ustępowało. Jego system nerwowy bronił się
instynktownie. Zachowywał się tak, jakby domyślał się, co Sabat zamierza uczynić tej nocy. Nie był to przy-padLowy wypad w
astralny wymiar. Jego misja, jeśli miał odkryć owe stare miejsce, gdzie obmyślano złe postępki ludzi, wymagała znacznie
większego stopnia koncentracji. Atmosfera w pokoju zdawała się już tętnić życiem niewidzialnych złych sił, przytrzymywanych
w bezpiecznej odległości jedynie siłą pentagramu.
Sabat znieruchomiał. Przymknął oczy. Malutkie kropelki potu spływały mu po twarzy. Chciał się odprężyć i próbował pokonać
wszystkie psychiczne przeszkody. Z wysiłkiem skierował myśli ku Litith. Poczuł rosnące podniecenie. Można się było tego
spodziewać. Myśl o pięknej Bogini Zła wprawiała go w drżenie. %7ładna ludzka istota płci męskiej nie mogła uniknąć jej
diabelskich uroków. Pragnął, żeby erotyczne myśli zaprowadziły go do niej, podobnie jak pięć wieków temu zaprowadziły
Pierre'a Yallina.
Poczuł, że pogrąża się we śnie. Ale sen nie był podobny do zwyczajnych nocnych drzemek. Czuł, że już odpły-
170
wa w ciemność, gdzie wiatry wyły i szarpały go, a tysiące głosów szeptało wokół:
- Sabat tu jest. Sabat przyszedł.
Unosił się w ciemności, która uniemożliwiała postrzeganie czegokolwiek. Zwiadom był obecności niewidzialnych istot. Dotykały
go zimnymi, wilgotnymi palcami, chwytały go, ciągnęły w przerażająco gęstą ciemność.
I wtedy ujrzał pod sobą miasto. Rozpoznał je. Był to Paryż. Dostrzegł Montmartre, gdzie artyści szkicowali węglem swe dzieła,
otoczeni przez dziwnie odzianą publiczność. Gdy się zniżył, dokładnie dostrzegł wszystkie szczegóły. Obraz nędzy tworzyli
ludzie, a potęgowały osobliwe budynki. Panował tu również lęk! - ale to Sabat odczuł dzięki swej nadzwyczajnej wrażliwości.
Mężczyzni i kobiety rozglądali się na boki, wpatrywali się w ciemne, przecinające się alejki - wiedzieli, że jakieś nieznane
niebezpieczeństwo czai się gdzieś w pobliżu. Nikt nie oddalał się, wszyscy trzymali się blisko siebie.
Sabat wylądował i dołączył do tłumu ubrany w komplet ze szkarłatnego jedwabiu. Jego spodnie - pumpy, ni-knęły w białych
skarpetkach i nasuwanych butach. Wino lało się szeroką strugą, jednak jego astralne ciało nie mogło go skosztować. Kobiety,
z niemal groteskowo wymalowanymi twarzami, przyciągały uwagę. Próbowały jednak zniknąć w tłumie. Chciały zbliżyć się do
mężczyzn poszukujących rozkoszy ciała.
Sabat lekceważył nieistotne szczegóły. Z napięciem przyglądał się otaczającym go twarzom. Gdy po przeciwnej stronie
brukowanej ulicy zobaczył mężczyznę, wiedział, że jego poszukiwania zakończyły się pomyślnie. Nie mógł się mylić.
Wysoki, szczupły, odziany w obszyty czarną wstążką
171
zielony welwet, z drobno przystrzyżonymi wąsami, o oczach blisko osadzonych -- to był pułkownik Vince Lea-lan. Sabat
wiedział także, że przygląda się równocześnie temu, którego szukał - Pierrowi Vallinowi!
Vallin był spokojny. Zdawało się, że ma mnóstwo czasu i w tym miejscu, dobrym jak każde inne, zamierza ten czas spędzić
przyjemnie.
Sabat przysunął się nieco bliżej. Zdecydował już. że nie może opuścić swej ofiary, że musi ją trzymać w polu widzenia. Gdy
Vallin pójdzie do domu. Sabat ruszy za nim. Potem, gdy wróci do swego fizycznego ciała, będzie wiedział na pewno, gdzie ma
szukać kobiety, którą znał jako Katrion Lealan.
Sabat niecierpliwił się, choć tłumaczył sobie, że czas tu płynie inaczej niż w dwudziestym wieku. Zaczął żyć przeszłością, w
której dziesięciolecie mogło minąć w czasie kilku minut. Mimo wszystko wydawało mu się, że godziny upłynęły, nim Pierre
Vallin w końcu odwrócił się i opuścił zatłoczony plac.
Ulice, którymi podążał były wąskie, wyższe piętra domów po obu stronach nieomal stykały się miejscami. Z niektórych okien
dochodziły urwane śmiechy. Paryskie dziwki dbały o swych klientów. Panowała ciemność. %7ładne światło nie rozjaśniało
ponurego miejsca. Sabat bał się, że zgubi Yallina i cały wysiłek pójdzie na marne. Może on skręcić bez ostrzeżenia do
któregokolwiek z tych domów. Sabat postanowił zmienić swą astralną postać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]