[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Green Roland - Conan i mgły świątyni
się, a nazajutrz będzie gotów wykonać wszelkie rozkazy, jakiekolwiek by były.
Skały zwracały ciepło dnia nocnemu niebu. W parowie konie poruszały się z trudnością. Z
góry spadł kamyk, a za nim potoczyły się dwa kolejne. Ostatnia czwórka Afghuli schodziła ze
skał. Jeden z nich miał obwiązane ramię. Zamiast banda\a u\ył zawoju zmarłego towarzysza.
Afghuli zebrali się wokół Conana. Na ciemnych twarzach błyszczały oczy. Brody mieli
zaplecione w warkoczyki, a na ich szyjach widniały świe\e nacięcia  znak, \e przysięgli, i\
albo zwycię\ą, albo zginą.
Conan nie zło\ył takiej przysięgi, bardzo rzadko bowiem walczył wedle odmiennych reguł
i nie sądził, aby dziś wieczorem miało być inaczej. Największą uprzejmością, jaką
Turańczycy mogli mu wyświadczyć, była szybka śmierć.
 Kto ma wodę, niech napoi swego konia  powiedział Conan.  Aucznicy, nie
strzelajcie, dopóki nie macie dobrego celu. I mierzcie najpierw w konia, a dopiero potem w
jezdzca.
Afghuli przytaknęli. Conan właściwie nie wątpił, \e mówi im coś, co sami dobrze wiedzą i
\e na dobrą sprawę nie potrzebuje wydawać \adnych rozkazów. Ale wódz Afghuli zawsze
przemawiał do swych ludzi przed bitwą, choćby tylko po to, by dowieść, \e strach nie
wysuszył mu języka.
 Jeśli zostaniemy rozdzieleni, spotkamy się w Oazie Dziewicy.  Podał kierunek,
odległość i charakterystyczne znaki terenu.  Czy są jakieś pytania?
 Tak  odezwał się Farad.  Kiedy to bogowie pozwolili kobiecie przyjść na tę
pustynię i pozostać dziewicą?
 Dawno temu, tak w ka\dym razie słyszałem  odpowiedział Cymmerianin. 
Mę\czyzn było wtedy mniej ni\ teraz i, oczywiście, \aden z nich nie był Afghuli.
Sprośny śmiech obudził echa, więc Conan przyło\ył palec do warg.
 Nie wszyscy Turańczycy śpią  rzekł.  I nie wszyscy, którzy czuwają, są głupcami.
Albo odjedziemy szybko i cicho, albo dołączymy do naszych martwych towarzyszy.
Afghuli skłonili się w milczeniu, a potem podą\yli ku koniom.
Wysoko na zboczu pozostały tylko trupy z rękoma sztywniejącymi na rękojeściach
sztyletów, wepchniętych między \ebra zgodnie z obyczajem Afghuli. W ten sposób okrutni
bogowie tego jeszcze bardziej okrutnego kraju mieli się dowiedzieć, \e serca poległych
przebiła stal przyjaciół, a duchy będą czuwać nad \yjącymi.
Jeśli duchy martwych Afghuli rzeczywiście czuwały tej nocy, to albo niczego nie
dostrzegły, albo nie zdołały ostrzec swoich \ywych przyjaciół. A mo\e nie wiedziały, \e ani
Afghuli, ani Cymmerianin nie zobaczyli cieni przemykających przez odległą piaszczystą
diunę oraz Posłańca, chyłkiem opuszczającego zewnętrzną linię Turańczyków.
Skradał się bezszelestnie, zanim dotarł do miejsca, w którym nie mo\na go było dostrzec
ze skał.
Tam ju\ tylko duchy mogłyby zobaczyć, jak siodła konia, którego przyprowadzili czterej
jezdzcy z regularnej turańskiej kawalerii, nale\ący do formacji nazywanej Zielonymi
Płaszczami. Tylko duchy mogłyby zobaczyć, jak odje\d\a w głąb nocy, by daleko od miejsca,
gdzie przysiadł cień, spotkać się z młodym turańskim kapitanem.
I tylko duchy mogłyby usłyszeć wiadomość, jaką przekazał kapitanowi, oraz zauwa\yć, \e
przez szczupłą twarz przemknął ironiczny uśmiech.
Trzej łucznicy Afghuli wspięli się na najwy\sze pozostałe po bitwie głazy. Conan
wiedział, \e gdyby zostali zaatakowani, nie zdołają utrzymać się na zboczu. Wszak wiódł
teraz mniej ludzi, ni\ miał ich o świcie, a i z tych nie wszyscy nadawali się do walki. Na
pewno zrobią, co V ich mocy, ale koniec mo\e przyjść szybko.
Cymmerianin poprosił dwóch Afghuli, aby powtórzyli, jak dojść do Oazy Dziewicy. Obaj
znali drogę. Następnie barbarzyńca wdrapał się na głaz wraz z pozostałymi łucznikami, a
Farad poprowadził pozostałych na otwartą przestrzeń.
Ani bębny, ani trąby, ani nawet okrzyki stra\y nie przywitały pojawiających się Afghuli.
Zatem albo mieli szczęście, albo te\ powinni spodziewać się pułapki.
Conan klepnął klacz Farada w zad i sam zakołysał się w siodle. Uniósł rękę w
obscenicznym afghulijskim geście i czekał, dopóki trzej łucznicy nie zeszli w dół i nie wsiedli
na konie. Potem spiął wierzchowca ostrogami i ruszył do przodu.
Jezdzcy spływali w dół stoku \wawym kłusem, wzbijając chmurę kurzu. Mijali
nieruchome ciała poległych Turańczyków, a tak\e śmiertelnie rannych, którzy witali ich
jękiem. Nie mieli jednak czasu, by ich dobić. Tym razem był to wyścig o \ycie. Opuścili
Strona 17
Green Roland - Conan i mgły świątyni
dające cień , skały, ale nadal jechali kłusem, chcąc oszczędzać konie. Turańczycy z
pewnością nie zdą\yli cofnąć się na tyle, by nie zauwa\yć ucieczki Afghuli.
Gdy zatem pokonywali jedno wzniesienie za drugim nie niepokojeni przez nikogo, Conan
zaczął się zastanawiać. Jego oddział mocno przetrzepał skórę Turańczykom w dzisiejszej
bitwie. Czy\by wycofali się, by wylizać rany i czekać na posiłki? Cymmerianin był niemal
pewien, \e wrogowie szykują jakąś niespodziankę, nie chciał jednak niepokoić ludzi. Afghuli
i tak byli bardziej czujni ni\ zwykle. Jechali z naciągniętymi łukami i obna\onymi
hand\arami, bacznie się rozglądając i nasłuchując, gotowi zareagować na najmniejsze
poruszenie czy najl\ejszy szelest.
W pewnej chwili Conan poczuł między łopatkami znajome swędzenie, które ostrzegało go [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blogostan.opx.pl