[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dosiadają koni, by udać się do domu biskupa. Picard żegnał się z nimi. Kanonik Eudo
najwyrazniej został na noc u opata, chcąc się upewnić, czy wszystko jest już gotowe do
jutrzejszej uroczystości.
Sądząc z rozlegających się na dziedzińcu ożywionych głosów, mieli już nieco w
czubach, choć z pewnością nie pili zbyt wiele. Radulfus sam nie pił i do szklanic kazał lać
tyle, ile uważał za słuszne i stosowne, lecz nic ponadto. Ostre żółte światło wyraznie rysowało
kontury. Baron był wulgarny i nazbyt sobie pobłażał, lecz wciąż żelazną ręką dzierżył swój
trzos, ziemie, ciało i umysł. Nikt nie ważyłby się rzec, iż nie jest on wielkim i znacznym
człowiekiem. Picard był mniejszy pod każdym względem. Przemyślność tego zdolnego,
fałszywego, ciemnowłosego człowieka doskonale uzupełniała brutalną siłę Domville'a.
Razem stanowili potęgę, której mało kto mógłby się oprzeć. Młody człowiek cierpliwie stał
obok, gotów na każde skinienie, lecz w gruncie rzeczy obojętny. Myślami musiał błądzić
gdzieś indziej, choć zrównoważona natura nie dała tego po sobie poznać.
Rzec by można, iż wypatruje chwili, gdy nareszcie rzuci się na posłanie.
Cadfael patrzył z ukrycia, jak giermek przytrzymuje strzemię swemu panu i nieomal
słyszał jego stłumione ziewnięcie. Po chwili młodzieniec sam też dosiadł konia, lekko i z
werwą, i dogonił barona, zręcznie trzymając wodze jedną ręką. Był trzezwy jak głaz.
Przypuszczalnie zdawał sobie sprawę, że odpowiedzialność za dostarczenie swego
chlebodawcy do domu i łoża stawia go w delikatnej sytuacji. Picard odszedł, machając ręką
na pożegnanie. Dwa konie stępa minęły bramę, a miarowy stukot ich kopyt na wyboistej
podmiejskiej drodze cichł w oddali, aż wreszcie umilkł zupełnie.
Podgrodzie pogrążone było w mroku, lecz z bezksiężycowego nieba sączyła się
poświata licznych gwiazd. Po kilku mglistych dniach niebo przeczyściło się, a kryształowe
powietrze kąsało zapowiedzią bliskich mrozów. Gdzieniegdzie w oknie paliła się świeca.
Przed domem biskupa, gdzie podtrzymujące wrota słupy cofnięte były od traktu, przydrożne
drzewa rzucały zielone cienie na skrzydła bramy.
Dwaj jezdzcy nadjechali lekkim kłusem i na krótko przystanęli na gościńcu przed
bramą. Ich głosy, choć zniżone, niosły się wyraznie w głuchej ciszy panującej dokoła.
- Idz do domu, Simonie - rzucił Domvilee. - Mam ochotę przewietrzyć się trochę.
Powiedz pachołkom, żeby też szli spać.
- A twoi pokojowi, panie?
- Odpraw ich. Dzisiaj nie będą już mi potrzebni. Niech przyjdą rano, godzinę po
prymie, chyba, że wcześniej ich wezwę. Powiedz im, że to rozkaz.
Młodzieniec skłonił się bez słowa na znak, że zrozumiał. Jego ruch był niemal
niedostrzegalny w zastygłym mroku. Ukryty w cieniu człowiek, maskujący swoją bezprawną
obecność tak blisko miasta całkowitym bezruchem, posłyszał lekki szelest płaszcza i brzęk
uprzęży, gdy koń się poruszył. Potem Simon posłusznie zawrócił i wjechał na dziedziniec, a
Domville zaciął konia i ruszył w kierunku Saint Giles - najpierw stępa, potem przechodząc w
szybki i zdecydowany kłus.
Cień na skraju drogi drgnął i długimi, bezgłośnymi, nierównymi krokami podążył za
baronem. Jak na kalekę z jedną stopą zniekształconą przez chorobę, poruszał się z
zadziwiającą szybkością, choć wkrótce zabrakło mu sił. Dopóki jednak mógł złowić uchem
równy tętent kopyt, szedł uparcie przed siebie. Minął opustoszałe podgrodzie, potem
hospicjum i kościół, aż wyszedł za granice miasta. W pewnej chwili cichnący stopniowo
odgłos urwał się nagle. To jezdziec skręcił z gościńca na porośniętą trawą ścieżkę. Kaleka
ocenił odległość i kierunek i już bez pośpiechu dotarł aż do tego miejsca drogi.
Na prawo od traktu grunt opadał w kierunku potoku Meole i jego odnogi. Góra zbocza
31
porośnięta była pojedynczymi drzewami i z rzadka rozsianymi zagajnikami.
Niżej, w dolinie, las gęstniał. Pomiędzy drzewami wiodła w dół ścieżka,
wystarczająco szeroka i równa, by można nią było jechać także i nocą, zwłaszcza gdy
świeciły gwiazdy, a połowa liści opadła już z drzew. Tą właśnie ścieżką udał się Huon de
Domvilee; ale teraz, wśród nocy, nie było go już ani widać, ani słychać.
Stary człowiek zawrócił i wolnym krokiem ruszył z powrotem do Saint Giles, gdzie
jego towarzysze dawno już spali w hospicjum. Tylko on błąkał się jeszcze bezsennie. Nie
wszedł do środka, choć drzwi nigdy nie zamykano na klucz, na wypadek gdyby jakiś
nieszczęśnik szukał tu schronienia przed nocnym chłodem. Przed świtem zapowiadał się
mróz, ale powietrze było czyste i pachniało słodko, i miało w sobie tę nieskalaną ciszę, która
sprzyja samotnym rozmyślaniom. Starzec nie był zresztą wrażliwy na chłód. Za płotem, w
narożu cmentarnego muru, leżała wielka sterta wyschniętej trawy, zgrabionej ze zbocza
pomiędzy szpitalem a drogą po ostatnich sianokosach. Za dzień lub dwa miała zostać
przeniesiona do spichlerza i tam przechowywana na paszę i ściółkę dla zwierząt. Starzec
owinął się płaszczem i usiadł na sianie, moszcząc sobie ciepłe i miękkie siedzisko.
Zawieszoną u pasa kołatkę położył obok siebie na ziemi. O tej porze nie było tu żywego
ducha, którego trzeba by ostrzec przed natknięciem się na trędowatego.
Nie spał. Siedział prosto z uniesioną głową, zaś ręce, splecione razem, opuścił
swobodnie na kolana, tak że kaleka lewa dłoń spoczęła w zdrowej prawej. %7ładne inne
stworzenie tej nocy nie było tak spokojne.
Joscelin zdołał zdrzemnąć się chwilę na sianie. Odzienie na nim wyschło, zaś Simon
zgodnie z obietnicą przyniósł mu chleb, mięsiwo i wino. Wiele już nocy zdarzyło mu się
spędzić mniej wygodnie; tym razem jednak to umysł nie mógł zaznać ukojenia. Simonowi
łatwo było spokojnie mówić, że za dzień lub dwa wyprowadzi ze stajni siwego ogiera, bo
przecież zwierzę potrzebuje ruchu, i w ten sposób umożliwi druhowi ucieczkę, gdy pościg
osłabnie na sile, jak to zwykle bywa. Cóż z tego? Za dzień, nie mówiąc o dwóch, Iveta
zostanie złożona w ofierze. Ucieczki bez niej Joscelin w ogóle nie brał pod uwagę. Bardzo to
ładnie ze strony Simona, że wyszukał mu to schronienie i bez wątpienia rozsądnie, iż radzi
mu, by został tutaj, póki nie będzie mógł się bezpiecznie wymknąć. Rada zaiste życzliwa i
Joscelin był mu wdzięczny, lecz nie miał najmniejszego zamiaru się nią kierować.
Wytchnienie było mu potrzebne, ale jeśli przed dziewiątą rano nie podejmie stanowczych
kroków, wszystko będzie tylko próżną stratą czasu.
Był sam i w każdej chwili mógł zostać ujęty lub zabity. Nie miał broni, nie miał nawet
w głowie żadnego jasnego planu, a pozostało mu ledwie kilka godzin.
Wniosek był prosty: siedząc tu nic nie zdziała, a jeśli ma wyruszyć, lepiej będzie, jeśli
zrobi to pod osłoną ciemności. Wiedział doskonale, że nawet gdyby miał sztylet i zdołał
niepostrzeżenie zakraść się do sypialni Domville'a, i tak nie będzie w stanie wykorzystać tej
przewagi. Aatwo było zapalczywie gardłować o zabijaniu, ale brat Cadfael miał rację:
młodzieniec nie potrafiłby tego zrobić. Nie nocą, nie z zasadzki. Mógł jeszcze wyzwać barona
na uczciwą walkę, ale pewne było, iż ten roześmieje mu się w nos, a potem odda na powrót w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]