[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zarazem do oświetlenia i ogrzania, wykonali Norwedzy wzorując się na pomysłach tych ludzi
najbardziej przystosowanych do życia we wrogim klimacie.
Mrozy i śnieżne zawieje przez długie dni i tygodnie trzymały Norwegów w zamknięciu w
ciasnej, zadymionej norze. Byli szczęśliwi, że chroniła ich przed wiatrem i śniegiem.
Godzinami leżeli bezczynnie w śpiworze, spali przeważnie lub drzemali, bo i cóż innego
mogli robić? O czym jeszcze mówić? Powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do
powiedzenia. Przeszłość oddaliła się niepowrotnie, przyszłość była jednym znakiem
zapytania. Nic się nie działo w ich życiu, jakby czas nagle stanął. Tak samo wiatr wył
jęczał noc i dzień czarny jak noc. I tak samo dzwoniła w uszach przerażająca cisza zimy.
Nie szczędzili trudu budując ten schron, poutykali pracowicie wszystkie szpary, a
przecież każdy silniejszy podmuch przeciągał mroznym tchnieniem przez izdebkę. Płonąca
bez przerwy całymi tygodniami i miesiącami lampa kopciła pokrywając ściany grubą
warstwą lepkiej sadzy. Próba zbudowania komina z niedzwiedzich skór, a tych mieli pod
dostatkiem, spełzła na niczym. Nansen nie uznał się jednak za pokonanego i spróbował
wymurować komin z lodu. Na próżno. Pod wpływem ciepła komin zamieniał się w
rynnę. ...Ze ścian ściekały strumyki i łoże nasze przypominało kałużą notuje. Odchodzi go
nawet ochota do pisania. Bo i o czym? A zresztą każde dotknięcie papieru pozostawia na nim
tłuste czarne ślady brudnych palców. Brud, którego nie sposób uniknąć, stanowi dodatkową
udrękę.
Od czasu do czasu opanowywała ich tęsknota za czystością. Wtedy, w nagłym
przypływie energii, zeskrobywali pociemniały od sadzy szron ze ścian, wyrzucali z posłań
nie oczyszczone dostatecznie z resztek mięsa skóry, które zaczynały gnić i cuchnąć. Brud z
koszul zeskrobywali nożem, potem parę godzin je gotowali, po dokładnym wyżę
ciu suszyli długo. Mycie rąk gorącą wodą wytapianą mozolnie ze śniegu nie dawało żadnych
wyników.
Szczęście, że głód nie dokucza, obok ziemianki piętrzą się zwały ubitych morsów, mięsa
niedzwiedziego i tłuszczu.
...Dłonie najlepiej zmywać ciepłą krwią niedzwiedzia zmieszaną z sadłem! notuje
Nansen.
...Każdy z nas po kolei przez tydzień kućharzowal. Było to jedynym urozmaiceniem
monotonii naszego życia i jedyną miarą upływu czasu.
Ranek zaczynał się niezmiennie od rosołu z niedzwie- dziny, wieczór kończył tym
samym mięsem, porę obiadową obaj starali się przespać. Na deser wyławiali chętnie palcami
z blaszanej lampy ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa.
I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu.
Samotne święta Bożego Narodzenia obchodzili wędrowcy uroczyście. Wyrąbali z podłogi
lód, zeskrobali kożuch tłustej sadzy ze ścian, uprzątnęli odpadki mięsa i zasłali posłanie
świeżymi skórami niedzwiedzi. Wywrócone na drugą stronę koszule musiały zastąpić czyste.
...niczym klej przylepiały się wciąż do ciała... za każdym niemal poruszeniem, przesiąknięte
brudem i tłuszczem szorowały skórę, tak że w końcu miejscami zmieniała się w ranę.
Z godną podziwu pogodą ducha, która stanowi jego siłę, w przededniu Nowego Roku
Nansen notuje:
...1 ten pamiętny rok 1895 dobiega końca. Dziwny był, ale-.jeszcze nie najgorszy... W
kraju biją kościelne dzwony, głoszą kres starego roku... Nasz jedyny dzwon to mrozny
wicher, co unosząc się nad lodami, świszczę i wyje wściekle, wznosi tumany śniegu, zmiata
je ze skał tuż nad naszymi głowami.,, iłyaę W dali łoskot lodowca. Skoro tylko
mróz przybierze na sile, w jego olbrzymim, uśpionym cielsku szczelina pęka po szczelinie.
Grzmi i huczy wtenczas niby strzały armatnie, od których wstrząsa się niebo i ziemia.
...Johansen chrapie, jakby wtórował tym odgłosom. Cieszę się, że nie może go widzieć
matka. Zapłakałaby gorzko, biedna, z rozpaczy na widok swego syna wychudzonego,
obrośniętego, w brudnych łachmanach, z twarzą powleczoną tłustymi plamami sadzy...
...Jesteśmy sami, opuszczeni, o setki mil od wszystkiego, co bliskie i drogie... chorzy z
tęsknoty.
Pierwszy po długiej zimie niedzwiedz był zapowiedzią nadchodzącej wiosny. Nim
pierwszy nieśmiały pas światła zajaśniał nad horyzontem, w zarośniętej brudem ziemiance
zaczęły się gorączkowe przygotowania do wymarszu w nieznane. W mosiężną rurkę
prymusa, bezużytecznego z powodu braku nafty, włożył Nansen notatkę o losach swej
wyprawy od chwili opuszczenia Frama do dnia 17 maja 1896 roku. Dzień ten był dniem
wymarszu z zimowiska. Rurkę zawiesił na drucie, tuż pod sufitem izdebki, podobnie jak to
uczynił przed z górą trzystu laty Willem Barents na Nowej Ziemi.
I znów rozpoczęła się zaciekła walka człowieka z najeżonym torosami terenem, walka z
przestrzenią. A czasem i z samym sobą, z własnym znużeniem, nieraz lękiem czy wreszcie
zniechęceniem. Odwykłe podczas całej zimy od wysiłku nogi z trudem wdrażały się do
uciążliwego marszu.
...Posuwamy się naprzód, idziemy, płyniemy, ale dokąd? powtarza nieraz w zapiskach
z tego okresu Nansen i widać, jak bardzo dręczy go niepewność.
Przypadkowe spotkanie z uczestnikami angielskiej wyprawy na Półwyspie Flora,
spotkanie niewiarygodne w tym arktycznym pustkowiu kładzie wreszcie po piętnastu
miesiącach kres biegunowej tułaczce.
120
Po trzyletniej nieobecności w kraju jedyną troską, jaka przyćmiewa radość i ciąży niczym
brzemię nie do udzwignięcia, jest Fram. Czemu dotąd jeszcze nie powrócił z polarnych
mórz? Jaki los spotkał wiernych towarzyszy? Nansen odpędza myśl o katastrofie. Czy
słusznie uczynił opuszczając statek? Wyrzuty sumienia nie pozwalają przeżywać
szczęśliwych chwil. Czy miał prawo? Udręka trwa siedem nie kończących się dni,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]