[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ogromny srebrny wazon pełen żonkili. Goście oglądali je z podziwem.
- Ale ich dużo!... Mają taki intensywny kolor!... Wyglądają, jakby śmiały im się buzki!
- rozpływano się w zachwytach. - Kim jest Annę Mackintosh Qwilleran?
Mała elegancka karteczka oznajmiała, że bukiet ten dedykowany jest jej pamięci.
Qwilleran przemknął do biura, licząc na to, że nikt go nie rozpozna.
Małżonkowie Bamba znajdowali się w biurze - jedno przy komputerze, a drugie nad
termosem z kawą.
- Są nadzwyczajne, Qwill - powiedziała Lori. - Podoba ci się ten srebrny wazon?
- Szarpnąłeś się, bracie! - dodał Nick. - Co to za okazja? Chcesz kawy?
Qwilleran wziął kubek i przysunął sobie krzesło.
- Dziś są urodziny mojej matki. Zmarła ponad trzydzieści lat temu, ale ja wciąż
pamiętam, jak co roku recytowała swój wiersz urodzinowy:
Szedłem sam - obłok wolnym lotem
Tak nieraz płynie długie chwile -
Gdy nagle oczy olśnił złotem
Rozmigotany tłum: żonkile!
- Jaki fantastyczny pomysł! - zachwyciła się Lori. - Też sobie znajdę wiersz
urodzinowy. Może coś z Emily Dickinson. A ty masz swój?
- Nie, ale gdybym miał, byłby to Kipling: Jeśli zachowasz spokój, gdy wszyscy wokół
go tracą.
- A ja wybrałbym Pójdę przez wzgórze do przytułku - włączył się Nick.
- Czy on nie jest nieznośny? - zapytała Lori, patrząc z czułością na swojego męża.
Przełożył Stanisław Barańczak.
Qwilleran odebrał pocztówkę, rzucając ukradkowe spojrzenie na fotografię. Wciąż
byli w Muzeum Henry'ego Forda i Greenfield Village. Ciekawe, że użył liczby mnogiej
zamiast pojedynczej. Polly pisała:
Drogi Qwillu,
Walter i ja wybieramy się na pożegnalną kolację w piątek wieczorem. Przylecę w
sobotę o piątej po południu, o ile obsłudze technicznej nie zabraknie taśmy klejącej.
Całuję
Polly
Dowcip wydał mu się dość swobodny jak na Polly. Czyżby Walter zaznajomił ją
również z ponczem rybaka? To był ulubiony trunek dawnych Amerykanów. Jerzy
Waszyngton go pił. Qwilleran sapnął w wąsy.
Koty ucieszyły się na jego widok, co go nie zdziwiło, ponieważ nie dał im jeszcze
popołudniowej przekąski.
- Jutro się wyprowadzamy - powiedział, kiedy zajęły się chrupaniem.
Zaledwie minutę pózniej zadzwoniła Hannah. Prawdopodobnie wypatrywała jego
samochodu. Mówiła szybko, z trudem łapiąc powietrze:
- Qwill, wydarzyło się coś dziwnego. Mogę wpaść na minutkę?
- Oczywiście. Nawet na dwie - zażartował, ale Hannah już odłożyła słuchawkę.
Za chwilę truchtem pokonywała ścieżkę.
- Nie chcę, żeby Danny się obudził i zobaczył, że jest sam.
Odmówiła soku. Przez umysł Qwillerana przemknęło wspomnienie ostatnich
wiadomości: upadek do strumienia... niezidentyfikowane zwłoki... młoda kobieta.
- Uspokój się, Hannah - powiedział do niej. - Wez głęboki oddech i zacznij od
początku.
- Była mniej więcej ósma rano, dopiero co się obudziłam. Jak zwykle najpierw
wyszłam na ganek, żeby pooddychać świeżym powietrzem. Wyobraz sobie, jak się
zdziwiłam, kiedy zobaczyłam przed moim domkiem Danny'ego. Oglądał książkę z
obrazkami. Było naprawdę wcześnie, więc zapytałam, czy jego mama wie, że tu jest.
Odpowiedział, że mama wyjechała i kazała mu przyjść do cioci Hanny, gdyby nie wracała, i
że nie jadł jeszcze śniadania. Miał na sobie tę niebieską koszulkę ode mnie i wyjął coś z
kieszonki.
Wydawało się, że nie będzie w stanie skończyć, więc Qwilleran powiedział:
- Napij się trochę soku - odczekał, aż wypije kilka łyków, i zapytał: - Co było w tej
kieszonce?
- Trochę pieniędzy... i list. Przyniosłam go, żeby ci pokazać.
Wyjęła zatłuszczony papierek z pudełka po ciastkach zapisany nieudolnym
charakterem pisma:
zaopiekuj się Dannym
powiedz mu, że jego mama jest chora
nie mamy dokąd pójść
nienawidzę swojego życia
Joe jest złym człowiekiem
Danny emu będzie lepiej beze mnie
Marge
- Biedna kobieta - powiedziała Hannah drżącym głosem. - Bezdomna, uzależniona od
alkoholu albo nawet i narkotyków. Kiedy usłyszałam wiadomości, wiedziałam od razu, że to
ona. Jak sobie o tym wszystkim pomyślę, to dochodzę do wniosku, że miałam w życiu bardzo
dużo szczęścia. Wydaje mi się, że niektórym po prostu pisany jest taki los.
- Tak... - Qwilleran przypomniał sobie, jak niewiele brakowało, żeby i on tak
skończył. Kiedyś, bardzo dawno temu...
Hannah zaczęła szlochać, więc musiał podać jej chusteczki.
- Przecież mogłam jej pomóc - mówiła - ale była taka niedostępna. Pewnie bała się
Joe.
Qwilleran zastanawiał się, czy Marge wiedziała, że Joe zamiast łowieniem ryb
zajmował się poszukiwaniem złota? Czy wiedziała, że zabił z tego powodu dwie osoby?
Hannah chlipała i ocierała oczy.
- Tak bym chciała adoptować Danny ego. Mój wnuk jest w jego wieku. Scottenowie i
Howleyowie mieli zawsze udane życie rodzinne, a ja nawet szkoliłam się na nauczycielkę.
Ale... nawet nie wiadomo, jak on się nazywa ani skąd pochodzi. Jeśli przejdzie pod opiekę
państwa, resztę dzieciństwa spędzi, przechodząc od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Nie
znam się na prawie, ale wiem, jak ciężkie życie mają sieroty.
Qwilleran przerwał ten potok słów.
- Hannah, Fundacja K się tym zajmie. Mają cały sztab specjalistów, którzy potrafią
zadbać o to, co jest dla Danny ego najlepsze.
- Naprawdę? Ale opieka społeczna...
- Nie przejmuj się opieką społeczną. Oni zawsze chętnie współpracują z fundacją. No
już, rozchmurz się i wracaj do Danny'ego. A ja tymczasem wykonam telefon i puszczę
maszynę w ruch.
- Chyba powinnam ci o czymś powiedzieć - zawahała się Hannah. - Jak tylko Danny
zasnął, poszłam zabrać jego rzeczy. Okazało się, że niepotrzebnie to zrobiłam, bo
dzieciaczyna prawie nic nie ma. Nie znalazłam nawet szczoteczki do zębów ani piżamy. I
wiesz co, Qwill? W domku nie ma żadnego śladu, że Joe kiedykolwiek w nim był.
Poza odciskami palców, pomyślał Qwilleran.
Kiedy Hannah wróciła do siebie, a dobrzy samarytanie dostali sygnał do działania,
Qwilleran zadzwonił do Nicka:
- Powiedz swojemu kumplowi z biura szeryfa, żeby wyciągnął z szuflady taśmę do
zabezpieczania miejsca przestępstwa. Trzeba przeszukać jeden z twoich domków. Proponuję,
żebyś wpadł do mnie na nieoficjalną naradę.
Czekając na wizytę administratora pensjonatu, Qwilleran przejrzał szybko jedno z
pudełek ze zdjęciami Doyle'a. To, które Bushy oznaczył napisem: Różne . Fotografie
przedstawiały typowe wakacyjne scenki: tawernę Pod Wrakiem w Mooseville, przystań
kutrów rybackich, Hotel Booze w Brrr, ogrody w więzieniu stanowym, zabytkowy
pensjonat Nutcracker , Wendy karmiącą wiewiórki, malowniczy most Old Stone oraz
piknik, na którym towarzystwo zajada się hot-dogami. Tego właśnie zdjęcia szukał Qwilleran.
- Oczywiście musiało być na samym dnie pudełka - zwrócił się do Koko, który
przyglądał mu się z wyrazem wyższości na pyszczku. - Dlaczego nie powiedziałeś, żebym
zaczął od dołu?
Kiedy przybył Nick, Qwilleran zaprosił go na ganek, poczęstował piwem i wręczył
zdjęcie z pikniku.
- Poznajesz kogoś?
- Ten z wąsami pisuje do miejscowej gazety... tu jest pani Howley... a facet w czapce
bejsbolowej to chyba Joe Thompson.
- Mógł się zameldować pod fałszywym nazwiskiem - zasugerował Qwilleran. -
Podejrzewam, że uciekł po zastrzeleniu Doyle'a. Policja uważa, że stało się to około czwartej.
Niedużo pózniej Joe wrócił na chwilę do domku, a potem wyjechał, zostawiając kobietę i
dziecko, z którymi mieszkał. Czy słyszałeś może w wiadomościach o samobójstwie w Black
Creek?
- Coś mi się obiło o uszy.
- Myślę, że samobójczynią o nieustalonej tożsamości jest właśnie ta wychudzona
kobieta na zdjęciu. Zostawiła list pożegnalny w kieszonce koszulki swojego syna. Napisała w
nim, że Joe to zły człowiek.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]