[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w dół na białego chłopca i odpowiedział na jego wołanie przeciągłym wyciem.
— Johnie Ball! Czy to ty, Johnie Ball?
Rod stanął, mając wariata o czterdzieści stóp nad sobą. Oddech mu zaparło, gdy ujrzał
zmianę, jaka zaszła w oczach starego samotnika.
— Johnie Ball... — wykrztusił raz jeszcze.
W dzikich oczach zamigotał chytry błysk. Gdy wariat dostrzegł dwie głowy wysunięte
przez drzwi chaty, skoczył na równe nogi. Sekundę stał na krawędzi skały, potem krzyknął i
zręcznie jak dziki zwierz skoczył w odmęt katarakty. Przez chwilę widać go było lecącego w dół
wraz ze spadającą falą wody. Jeszcze mgnienie i znikł w burzliwej głębi.
Wabi i Mukoki widzieli rozpaczliwy skok i młody Indianin znalazł się obok białego
chłopca, nim ten jeszcze ochłonął z wrażenia. Nurt potoku setki lat żłobił grunt u stóp katarakty,
aż woda w tym basenie dosięgła o wiele wyżej niż na wzrost dorosłego mężczyzny. Średnica
sadzawki wynosiła około dwunastu stóp.
— Pilnuj! Utonie, jeśli go nie wydostaniemy! — wołał Wabi.
Rod skoczył nad brzeg sadzawki, a Muki i Wabi wraz z nim. Gotowi rzucić się w zimną
głębię na pierwszy błysk siwej głowy starca lub na widok jego walczących z wodą ramion,
wszyscy trzej stali mając mięśnie sprężone do walki. Minęła sekunda, dwie, trzy — i nic nie
wypłynęło na powierzchnię.
Serce Roda zaczęło walić gwałtownie. Dziesięć sekund! Ćwierć minuty! Spojrzał na
Wabigoona. Młody Indianin zrzucił kurtkę z jeleniej skóry. W jego oczach, gdy spotkał wzrok
Roda, odbił się lęk tkwiący w źrenicach białego chłopca.
— Poszukam go!
W następnej chwili dał nurka głową naprzód. Mukoki błyskawicznie cisnął na ziemię
swoją kurtę. Pochylił się naprzód tak silnie, jakby lada chwila miał się ześliznąć z głazu,
na którym stał. Jeszcze piętnaście sekund. Głowa Wabiego wzbiła się nad powierzchnię i stary
wojownik krzyknął głośno:
— Idę!
Rzucił się w dół i z głośnym pluskiem znikł obok Wabigoona. Rod stał bez ruchu,
ogarnięty wciąż rosnącą trwogą. Widział, jak burzy się woda poruszana ciałami obu Indian. Wabi
wynurzył się znów, by zaczerpnąć oddechu, a w ślad za nim ukazał się Mukoki. Rodrygowi
zdawało się, że minął cały wiek i wszelka nadzieja zginęła. John Ball umarł! Ani chwili nie
wątpił o tożsamości obłąkanego myśliwca. Dziwny, pełen naprężonej uwagi wyraz, który na
dźwięk własnego imienia pojawił się w źrenicach starca, był wymowniejszy niż jakiekolwiek
słowa. To był John Ball! Lecz teraz już nie żyje! Po raz trzeci, czwarty i piąty Mukoki i Wabi
wynurzali się na powierzchnię, aby zaczerpnąć oddechu. Za szóstym razem wydostali się na
głazy otaczające sadzawkę.
Mukoki nie wymówił ani słowa, tylko pobiegł do obozu i zwalił naręcze suszu na tlące
głownie ogniska. Wabi stał wciąż jeszcze na brzegu basenu, ociekając wodą i dygocąc. Pięści
miał zaciśnięte, pełne piachu i żwiru. Wreszcie na pół bezmyślnie rozwarł dłonie i spojrzał na ich
zawartość przyniesioną z dna sadzawki. Jakiś czas milcząc wytrzeszczał oczy, potem zaczerpnął
powietrza i wydał głuchy, przejmujący okrzyk.
Wyciągnął ręce w stronę Roda.
Lśniąc jaskrawo pośród bryłek żwiru, widniała grudka rodzimego złota tak duża, że Rod
krzyknął dziko, zapominając w tej chwili zupełnie o Johnie Ballu, umarłym już lub konającym u
podnóża wodospadu.
XVI. JOHN BALL I TAJEMNICA ZŁOTA
Na krzyk Roda Mukoki skoczył w stronę sadzawki, lecz nim dotarł do miejsca, gdzie
stał biały chłopak trzymając w dłoni złotą bryłkę, Wabi ponownie dał nurka w głąb. Pozostał pod
wodą dość długo, a gdy raz jeszcze wygramolił się na brzeg, na jego twarzy i w oczach było coś
tak dziwnego, że Rod uwierzył, iż przyjaciel odnalazł już na dnie sadzawki martwe ciało
obłąkańca.
— Nie ma... go... tu! — wykrztusił Wabi.
Mukoki wzruszył ramionami i wstrząsnął się lekko.
— Trup? — spytał.
— Nie ma go tu wcale!
Wreszcie Rod i Mukoki zrozumieli. Oczy starego Indianina przesunęły się ku miejscu,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]