[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kombinezonie.
- Zdawało mi się, \e słyszę silnik samolotu - powitał ich z uśmiechem. - Jakieś kłopoty?
- Wysiadło magneto - wyjaśnił Duncan. - Trzeba je wymienić.
- Jaki to typ? Wygląda na pipera - próbował zgadnąć mechanik. - Chyba będę go mógł
naprawić. Mieszkamy z \oną w przyczepie obok hangaru - wyjaśnił. - Nie mogłem spać,
wiec wziąłem się do jakiejś roboty. No có\, zobaczmy, co się da zrobić.
Chwilę pózniej Amanda siedziała wygodnie w przyczepie z \oną mechanika i
odpoczywała, popijając najlepszą na świecie kawę. Omawiały właśnie stan gospodarki,
kiedy w przyczepie pojawił się Duncan z mechanikiem.
- Donald mówi, \e awarię mo\na usunąć - poinformował Amandę Duncan.
- Bogu dzięki - ucieszyła się Amanda. - Musimy koniecznie zadzwonić do twojej matki.
Poprosimy ją, \eby nic nie mówiła Jace'owi.
- Niestety, nic z tego - wtrącił się Donald. - Kabel jest uszkodzony i dopiero jutro mają go
naprawić.
- Widać los tak chciał - westchnął Duncan. - Ale mi się dostanie.
- Obronię cię - obiecała Amanda.
- Obawiam się, \e i tobie się dostanie. No có\, będzie co będzie.
- Pospieszę się - próbował ich pocieszyć Donald.
- Wkrótce będziecie mogli ruszyć w drogę - obiecał.
Owo, wkrótce" okazało się trwać dwie godziny. Tylko umiejętnościom Donalda
zawdzięczali, \e w ogóle mogli odlecieć.
Słońce właśnie zaczynało wschodzić, kiedy wyładowali w Casa Verde.
Zmęczeni i niewyspani wysiedli z samolotu i rozejrzeli się po uśpionej okolicy.
- Có\ za spokój, prawda? - powiedział Duncan, wciągając w płuca świe\e, wiejskie
powietrze.
- Nie mów hop - ostrzegła go Amanda. - Na pewno słyszeli, jak ładowaliśmy.
Jakby w odpowiedzi na tę uwagę doleciał ich warkot półcię\arówki.
- Chcesz się zało\yć, kto jest za kierownicą?
-zaproponował nadrabiając miną Duncan. , - Chyba się domyślam - odparła Amanda.
Poczuła, \e ma kolana jak z waty. Była pewna reakcji Jace'a i pragnęła uciec jak
najdalej. Jace wysiadł ju\ z cię\arówki i szedł ku nim z morderczym błyskiem w oczach.
On te\ nie spał całą noc. Był nie ogolony i blady. W szarych spodniach i zamszowej
kurtce, w czarnym, zsuniętym na jedno oko kapeluszu wyglądał bardzo groznie.
- Cześć, Jacek- powitał go niepewnie Duncan. Ledwo wypowiedział te słowa, ju\ le\ał na
ziemi, powalony potę\nym ciosem.
- Czy wiesz, co prze\yliśmy? - wrzasnął Jace.
- Mieliście być przed północą, a ju\ jest świt. Nawet nie wpadło wam do głowy, \eby
zadzwonić. Matka odchodzi od zmysłów!
- To długa historia - tłumaczył Duncan masując szczękę. - Uwierz, myśmy te\ przeszli
piekło. Lewe magneto wysiadło i lądując omal nie rozbiłem samolotu.
Amanda była gotowa przysiąc, \e Jace zbladł. Przez chwilę przyglądał się jej dokładnie,
badawczo.
- Nic ci nie jest? - zapytał szorstko.
Amanda kiwnęła tylko głową. Nigdy go takim nie widziała.
Duncan podniósł się z ziemi, obmacując szczękę. Krótko opisał kłopoty z samolotem,
dodając, \e telefon był zepsuty.
- Mogłeś zatelefonować przed wylotem z Nowego Jorku - przypomniał mu brat.
- Wiem, ale bawiliśmy się tak wspaniale, \e nawet o tym nie pomyślałem. A potem było
ju\ pózno i nie chciałem tracić czasu.
- Nawet dzwoniłem na lotnisko w Nowym Jorku, \eby się czegoś o was dowiedzieć.
- Wiem, \e jestem winny - zgodził się potulnie Duncan. - Nie mam \adnego
usprawiedliwienia. Po prostu nie pomyślałem...
- Ciekawe, jak wytłumaczysz to matce.
Duncan wyciągnął rękę do Amandy, ale Jace był szybszy. Chwycił ją za ramię tak
mocno, jakby chciał ją ukarać. Spojrzał na jej płaszcz i oczy mu pociemniały.
- Nie przywiozłaś ze sobą płaszcza - powiedział groznie.
- Nie, ale...
- Ostrzegałem cię przed przyjmowaniem prezentów, prawda? Tego było ju\ dla Amandy
za wiele. Ta straszna noc i teraz wściekłość Jace'a. Z jej gardła wyrwał się szloch, a po
policzkach popłynęły strumienie łez.
- Na miłość boską, Amando! - krzyknął Jace.
- Zostaw ją w spokoju, Jace - powiedział cicho Duncan i przyciągnął Amandę do siebie. -
Naprawdę du\o przeszła. A jeśli przeszkadza ci to palto, to miej pretensje do matki.
Amanda nie wzięła ze sobą nic ciepłego i matka po prostu po\yczyła jej swój płaszcz.
Jace z wściekłością odwrócił się na pięcie i wskoczył za kierownicę. Duncan i Amanda
wsiedli do auta bez słowa.
W domu musieli jeszcze raz wyjaśnić wszystko bladej i zapłakanej Marguerite. Ku
radości Amandy Jace gdzieś zniknął.
- Jak to dobrze, \e nic wam nie jest - powtarzała Marguerite, ściskając w ręku mokrą od
łez chusteczkę.
- Tak się martwiłam.
- Wiem, \e powinniśmy dać wam znać, ale naprawdę nie było okazji - usprawiedliwiała
się. - Tak mi przykro, \e się martwiłaś.
- Jace jeszcze bardziej - powiedziała Marguerite.
- Wydeptał mi dziury w dywanie. Nigdy nie widziałam go tak zdenerwowanego.
- Uderzył Duncana - zauwa\yła z urazą Amanda.
- Bo na to zasłu\ył i dobrze o tym wiesz - wtrącił się osobnik, o którym była mowa.
- I tak masz szczęście, \e tylko na tym się skończyło - westchnęła Marguerite. - Kiedy na
was czekaliśmy, groził ci du\o gorszymi rzeczami. Wypalił te\ cały karton papierosów.
- Czy mogłabym pójść na górę i trochę się przespać?
- zapytała cicho Amanda. - Wiem, \e wy te\ jesteście zmęczeni, ale...
-Ale\ oczywiście. Idz, kochana -powiedziała serdecznie Marguerite. - My tak\e
[ Pobierz całość w formacie PDF ]