[ Pobierz całość w formacie PDF ]
siedzieli przy herbacie, Wołodia zwrócił się do sióstr tylko jeden raz, w dodatku jakoś
dziwnie. Wskazując palcem na samowar powiedział:
14
A w Kalifornii zamiast herbaty piją dżyn. Wołodia również był zaprzątnięty jakimiś
myślami; ze spojrzeń, jakie od czasu do czasu wymieniał ze swym przyjacielem
Czeczewicynem, można było sądzić, że obaj mieli wspólne myśli.
Po herbacie wszyscy poszli do dziecinnego pokoju. Ojciec z dziewczynkami usiadł przy
stole i zabrali się do roboty, którą przerwało przybycie chłopców. Robili z kolorowej bibułki
kwiaty i łańcuchy na choinkę. Była to praca zajmująca i ciekawa. Każdy gotowy kwiatek
dziewczynki witały entuzjastycznymi, pełnymi podziwu okrzykami, jak gdyby ten kwiatek
spadł z nieba; ojciec również się zachwycał, choć niekiedy rzucał nożyczki na podłogę i
złościł się, że były tępe. Matka wpadała z zakłopotaną miną do dziecinnego pokoju i pytała:
Kto zabrał moje nożyczki? Iwanie Mikołajewiczu, znowu wziąłeś moje nożyczki?
Mój Boże, nawet nożyczek mi nie dadzą płaczliwym głosem odpowiedział Iwan
Mikołajewicz i, przechylając się na oparcie krzesła, robił minę człowieka bardzo
skrzywdzonego, ale po chwili znowu wpadał w zachwyt.
Dawniej, gdy Wołodia przyjeżdżał, również robił ozdoby na choinkę i wybiegał na
podwórze, by patrzeć, jak stangret z pastuchem usypywali wzgórek ze śniegu. Teraz,
podobnie jak Czeczewicyn, nie zwracał najmniejszej uwagi na kolorowe bibułki. Ani razu nie
odwiedził stajni. Siedzieli obaj pod oknem i o czymś rozmawiali półgłosem, potem
rozłożywszy atlas geograficzny przyglądali się jakiejś mapie.
Najpierw do Permi... półgłosem mówi Czeczewicyn stamtąd do Tiumenia... potem do
Tomska... potem... potem... na Kamczatkę... Stamtąd na łódkach Samojedów przez Cieśninę
Beringa... A tam już Ameryka... gdzie jest moc zwierząt futerkowych.
A Kalifornia? spytał Wołodia.
Kalifornia jest niżej... Byleby tylko dostać się do Ameryki, a wtedy Kalifornia nie za
górami... a żyć można z polowania i rabunków.
Czeczewicyn przez cały dzień unikał dziewczynek i patrzył na nie spode łba. Wieczorem
po herbacie tak się złożyło, że na pięć minut zostawiono go samego z dziewczynkami.
Milczeć nie wypadało, więc odchrząknął z powagą, prawą dłonią potarł lewą rękę, spojrzał
ponurym wzrokiem na Katię i spytał:
Czytała pani Mayne Reide'a?
Nie, nie czytałam... Proszę pana, czy pan umie jezdzić na łyżwach?
Czeczewicyn, pogrążony w swych myślach, nie odpowiedział na to pytanie, a tylko wydął
policzki i westchnął tak, jakby mu było bardzo gorąco. Jeszcze raz podniósł wzrok na Katię i
powiedział:
Gdy stado bizonów pędzi przez pampasy, to ziemia aż drży i spłoszone mustangi
galopują i rżą. Czeczewicyn smutno się uśmiechnął i dodał: I Indianie napadają na
pociągi. Ale najgorsze ze wszystkiego są moskity i termity.
A co to jest?
To jest coś w rodzaju mrówek, tylko że ze skrzydłami. Tną bardzo mocno. Wie pani, kto
14
dżyn ang. gin, alkohol.
34
ja jestem? Pan Czeczewicyn.
Nie. Ja jestem Montigomo Jastrzębi Pazur, wódz niezwyciężonych.
Masza, najmłodsza dziewczynka, spojrzała na niego, potem na okno, za którym zapadał
już zmierzch, i powiedziała z zadumą:
A u nas wczoraj gotowali soczewicę. 15
Całkiem niezrozumiałe słowa Czeczewicyna oraz to, że Czeczewicyn bez przerwy szeptał
z Wołodią, i to, że Wołodia nie bawił się, a wciąż o czymś myślał wszystko to było
zagadkowe i dziwne. Obie starsze dziewczynki, Katia i Sonia, zaczęły uważnie obserwować
chłopców. Wieczorem, gdy chłopcy zabierali się do spania, dziewczynki podkradły się pod
drzwi ich pokoju i podsłuchały rozmowę. Oto, czego się dowiedziały! Chłopcy zamierzali
uciec do jakiejś Ameryki na poszukiwanie złota; wszystko już mieli przygotowane do drogi:
pistolet, dwa noże, suchary, szkło powiększające zamiast zapałek, kompas i cztery ruble
gotówką. Dziewczynki dowiedziały się też, że chłopcy będą musieli przejść pieszo kilka
tysięcy wiorst, że w drodze będą walczyli z tygrysami i dzikusami, że potem będą zdobywali
złoto i kość słoniową; będą zabijali nieprzyjaciół, zostaną piratami, będą pili dżyn, wreszcie,
że ożenią się z pięknymi kobietami i zajmą się uprawą plantacji. Wołodia i Czeczewicyn
rozmawiali z wielkim przejęciem przerywając sobie nawzajem. Czeczewicyn nazywał siebie
w tych rozmowach: Montigomo Jastrzębi Pazur", Wołodię zaś swoim bratem, ,,Bladą
Twarzą".
Słuchaj, tylko ani słowa o tym mamie powiedziała Katia do Soni kładąc się spać.
Wołodia przywiezie nam z Ameryki złota i kości słoniowej, a jak się wygadasz, to go nie
puszczą.
W przededniu Wigilii Czeczewicyn przez cały dzień studiował mapę Azji i coś notował,
Wołodia zaś, znużony i spuchnięty, jakby go ucięła pszczoła, mocno ponury chodził po
pokojach i nic nie jadł... W dziecinnym pokoju zatrzymał się nawet przed świętym obrazem,
przeżegnał się i powiedział:
Boże, bądz miłościw mnie grzesznemu! Boże, miej w opiece moją biedną, nieszczęśliwą
mamę! Wieczorem Wołodia rozpłakał się. Przed pójściem spać długo obejmował ojca, matkę
i siostry. Katia i Sonia wiedziały, o co chodzi, młodsza zaś Masza nie domyślała się wcale;
gdy spojrzała na Czeczewicyna, wpadała w zadumę i, wzdychając, mówiła:
Niania mówi, że w poście trzeba jeść groch i soczewicę.
W Wigilię wcześnie z rana Katia i Sonia cicho wstały i poszły popatrzeć, jak chłopcy będą
uciekali do Ameryki. Ostrożnie przysunęły się do drzwi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]