[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ści, na którąśmy się z takim trudem wdzierali. Przez te cztery ziemskie doby, stanowiące mało
co więcej niż czwartą część dnia księżycowego, spaliśmy niewiele, postanowiliśmy tedy
zatrzymać się jakiś czas dla odpoczynku. Woodbell zwłaszcza potrzebował snu i spokoju.
Wóz ustawiliśmy w cieniu skały, który nas chronił od upieczenia się żywcem w niezno-
śnych promieniach słońca, po czym ułożyliśmy się wszyscy do snu. Po dwóch godzinach
19
obudziłem się, pokrzepiony znakomicie. Tamci jeszcze spali. Nie chcąc ich budzić, przyw-
działem powietrzochron i wyszedłem sam z wozu, aby zbadać okolicę. Zaledwie wychyliłem
się z cienia, doznałem uczucia, jak gdybym się dostał do wnętrza rozpalonej huty. Już nie
gorąco, ale wprost żar lal się z nieba; grunt parzył mi stopy nawet przez grube podeszwy po-
wietrzochronu. Musiałem zebrać wszystkie siły woli, aby się nie cofnąć z powrotem do wozu.
Znajdowaliśmy się w płytkiej szyi skalnej, rozdzielającej dwa kopiaste wzgórza z litego
głazu i kończącej się wśród nich rodzajem przełęczy, która, o ile mogłem dostrzec z miejsca,
gdzie stałem, przechodziła w płaszczyznę, występującą poza owe kopy ku zachodowi. Te
kopy zasłaniały mi też widok od północy i od południa. Tylko ku wschodowi widok był roz-
legły na drogę, którąśmy właśnie przebyli. Patrzyłem na kamieniste pola, pełne kotlin, wyrw,
szczelin i szczytów - i wprost nie wierzyłem własnym oczom, żeśmy się przez nie zdołali
przedostać z naszym wielkim i ciężkim wozem.
Na Ziemi, przy sześć razy większym ciężarze, byłoby to absolutnym niepodobieństwem.
W tej chwili uczułem, że mnie ktoś trąca. Obejrzałem się: za mną stał Varadol i dawał ja-
kieś rozpaczliwe znaki. Jak ja wyszedł z wozu w powietrzochronie, ale nie wziął ze sobą rury
do mówienia, więc nie mogliśmy się porozumieć. Widziałem tylko, że był blady i czymś
ogromnie zmieszany. Przypuszczałem, że Tomaszowi zrobiło się gorzej, i pędem pobiegłem
do wozu. On poszedł za mną.
Zaledwie, znalazłszy się w wozie, zrzuciliśmy powietrzochrony, gdy Varadol rzekł na-
chylajÄ…c siÄ™ ku mnie:
- Nie budz tamtych i słuchaj: stała się rzecz straszna, pomyliłem się.
- Co? - zawołałem nie rozumiejąc jeszcze, o co mu chodzi.
- Myśmy spadli nie na Sinus Medii.
- Więc gdzież jesteśmy?
- Pod Eratosthenesem, na przełęczy łączącej ten krater z księżycowym Apeninem.
Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Wiedziałem ze zdjęć fotograficznych powierzchni
Księżyca, robionych na Ziemi, że grzbiet górski, na którym się znajdujemy, urywa się niemal
prostopadle ku położonej na zachodzie olbrzymiej równinie Mare Imbrium.
- Jakże my stąd zejdziemy! - zawołałem w przerażeniu.
-Cicho. Bóg jeden raczy wiedzieć. Moja wina. Upadliśmy na Sinus Aestuum. Patrz...
Tu podsunÄ…Å‚ mi mapÄ™ i kartki zapisane szeregiem cyfr.
- Czy się tylko nie mylisz? - odezwałem się.
- Tym razem nie mylę się, niestety! I tamte pomiary były dokładne, zapomniałem tylko,
że wówczas Ziemia nie mogła się znajdować w zenicie ponad środkiem księżycowej tarczy.
Wszak wiesz, że Księżyc podczas obrotu naokoło osi podlega małym wahaniom, tak zwanym
libracjom, wskutek czego Ziemia nie wydaje się całkowicie nieruchomą na niebie, lecz zakre-
śla maleńką elipsę. Otóż ja zapomniałem wziąć poprawki z tego jej wychylenia od zenitu i
dlatego oznaczyłem według jej położenia fałszywie długość i szerokość księżycową punktu,
w którym robiłem pomiary. Teraz możemy za to wszyscy zapłacić życiem!
- Uspokój się! - rzekłem, choć drżałem sam na całym ciele. - Może się nam uda ocalić.
Za czym wzięliśmy się razem do sprawdzania obliczeń. Tym razem nie było zgoła wąt-
pliwości. Po zrobieniu koniecznej poprawki okazało się, że spadliśmy na Sinus Aestuum pod
7°35' z. dÅ‚., a 13°8' pn. szer. księżycowej. PosuwaliÅ›my siÄ™ caÅ‚y czas wzdÅ‚uż stromych wzgórz
u stóp olbrzymiego Eratosthenesa, mając przed sobą niewielki, lecz nadzwyczajnie bystry
krater bez nazwy, tkwiący już w trzonie poczynającego się tu Apeninu. Obecnie znajdowali-
Å›my siÄ™ pod 11° z. dÅ‚., a 15°51' pn. szer. księżycowej.
Oznaczyliśmy sobie ten punkt na mapie Księżyca. Według mapy przełęcz, którąśmy
mieli o kilkaset kroków przed sobą, wznosi się 962 m nad poziom Mare Imbrium.
Jest to rzecz zadziwiająca, że podczas gdy astronomowie ziemscy mogą z odległości se-
tek tysięcy kilometrów z łatwością obliczyć wysokość każdej góry księżycowej, mierżąc w
20
teleskopie długość cienia, jaki rzuca, my, znajdując się na tej górze, musieliśmy się uciekać
do pomocy mapy sporządzonej na Ziemi, aby wiedzieć, jakie jest jej wzniesienie. Brak takiej
atmosfery, która by mogła być wzięta w rachubę, uniemożliwiał dokonywanie barometrycz-
nych pomiarów wysokości. Zmiana, jakąśmy zauważyli w barometrze, zasadzała się na tym,
że rtęć w rurce opadła tak, iż się zrównała prawie z powierzchnią cieczy w naczyniu. Na tej
wysokości, gdzieśmy się znajdowali, była próżnia niemal absolutna.
Tomasz i Marta zbudzili się wkrótce. Niepodobna było ukrywać przed nimi istotnego
położenia. Powiedziałem im tedy jak najoględniej, jak rzeczy stoją. Nie wywarło to na nich
zbyt silnego wrażenia. Tomasz zmarszczył się tylko i przygryzł wargi, a Marta, o ile mogłem
wnosić z jej zachowania się, nie zdawała sobie dobrze sprawy z grozy położenia.
- To cóż - odezwała się - zjedziemy, jakeśmy wyjechali, albo się wrócimy.
Zjedziemy, jakeśmy wyjechali! mój Boże! Wszak to, żeśmy trafili na drogę, która nas tu
wywiodła, było czystym przypadkiem! A wracać się? - tyle trudów i tyle godzin straco-
nych?...
Postanowiliśmy wreszcie udać się na ową przełęcz, aby zobaczyć, czy się z niej nie da
spuścić na równinę Mare Imbrium. Wóz ruszył z miejsca i za kilkanaście minut znajdowali-
śmy się nad przepaścią.
Osłupieliśmy wobec widoku, który się przed nami nagle otworzył. Skała urywała się u
nóg naszych niemal prostopadle, a tam w dole, tysiąc metrów niżej, rozciągała się jak okiem
zasięgnąć nieprzejrzana równina Mare Imbrium, z rozrzuconymi po niej z rzadka szczytami.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]