[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wodospadu urządzimy sobie małą wycieczkę nad Zatokę Jamesa.
— Właściwie Zatoka Jamesa i Zatoka Hudsona to to samo, prawda? — pytał Rod.
— Tak. Zupełnie nie rozumiem, po co istnieją aż dwie nazwy. Zatoka Jamesa jest w
gruncie rzeczy przedłużeniem Zatoki Hudsona.
Tego dnia nikt już nie myślał o zwiedzaniu sideł, ale nazajutrz Mukoki uparł się, by iść
razem z Rodem, pomimo że tylko co odbył tak długą i męczącą podróż. Twierdził, że jeśli
pozostanie w chacie, to mu zesztywnieją stawy — i Wabi przyznał mu rację.
Najbliższe dwa tygodnie stanowiły nieprzerwane pasmo powodzenia w łowach. Przeszło
dwa miesiące upłynęły od chwili opuszczenia Wabinosh House i Rod zaczynał już liczyć dnie
dzielące ich od chwili powrotu. Wabi ustalił, że wartość futer i wilczych skalpów wynosi już
tysiąc sześćset dolarów, do czego należało dodać dwieście dolarów w złocie — i biały chłopak
cieszył się myśląc, że wróci do swej matki z kapitałem sześciuset dolarów, którą to sumę mógł
zarobić w mieście zaledwie w ciągu roku. Nie próbował też ukryć przed Wabim chęci ujrzenia
Minnetaki, a młody Indianin, zachwycony sympatią, jaką przyjaciel okazywał jego siostrze, z
przyjemnością prowadził na jej temat długie gawędy. Rod po kryjomu żywił nadzieję, że
księżniczka-matka pozwoli córce udać się wraz z nim i Wabim do Detroit, gdzie bez wątpienia
pani Drew pokocha w jednej chwili tę śliczną mieszkankę północy.
W trzy tygodnie po ustaniu zamieci Rod i Mukoki ruszyli zwiedzać linię sideł idącą
wzdłuż linii gór, a Wabi sam pozostał w chacie. Postanowili już, że w przyszłym tygodniu
rozpoczną powrotną podróż, zatem staną w Wabinosh House około pierwszego lutego.
Perspektywa powrotu wprawiła Roda w świetny humor. Zwiedzili sidła i zaraz po południu
wracali do chaty. Zaledwie minęli mokradła, Rod postanowił wdrapać się na wzgórza, gdyż miał
nadzieję, że idąc tamtędy uda mu się ustrzelić jaką zwierzynę. Mukoki zgodził się na to, ale sam
nie chciał mu towarzyszyć, wybierając drogę krótszą i wygodniejszą.
Na grzbiecie góry Rod przystanął i powiódł wzrokiem wkoło. Widział Mukiego, który
czerniał już tylko na skraju równiny niby ruchomy punkt; ku północy słała się bezkresna, pełna
uroku głusza; na wschodzie dojrzał ruchomą plamę i odgadł zaraz, że jest to karibu lub łoś.
Spojrzał na zachód...
Bezwiednie ustalił wzrokiem położenie obozu. Raptem twarz mu pobladła. Wydał
mimowolny okrzyk grozy, a w sekundę potem począł rozgłośnie przyzywać Mukiego, ale stary
Indianin nie mógł go już usłyszeć.
Tam, gdzie tak niedawno stała ich chata, bił w górę ogromny słup dymu. Z dali dochodził,
zda się, przytłumiony huk karabinowej palby.
— Mukoki! Mukoki! — wołał Rod.
Stary Indianin był poza dosięgiem głosu. Błyskawicznie Rod wspomniał, że kiedyś
poprzednio ustalili sygnały na wypadek wzywania ratunku: dwa strzały jeden po drugim, przerwa
i znowu trzy strzały następujące tuż po sobie.
Wziął broń do ramienia, palnął raz i drugi, wyczekał chwilę strzelał ponownie tak szybko,
jak tylko mógł nacisnąć cyngiel. Śledząc wzrokiem Mukiego, nabijał broń. Zobaczył, jak
Indianin zwalnia kroku, potem staje i obraca się wstecz. Sygnał wzywający ratunku zagrzmiał
nad równiną po raz drugi. Mukoki usłyszał go i tym razem ruszył z powrotem, pędząc ile tchu w
płucach. Rod skoczył na spotkanie, biegnąc wzdłuż garbu, od czasu do czasu dając w górę
pojedyncze strzały dla wskazania kierunku.
W kwadrans potem Mukoki, zdyszany, stanął u szczytu wzgórza.
— Woongowie! — wołał Rod. — Napadli nasz obóz! Patrz! — Wskazywał ręką słup
dymu. — Słyszałem strzały! Słyszałem strzały!
Stary myśliwiec spoglądał chwilę w kierunku płonącej chaty, po czym bez słowa puścił
się szalonym pędem w dół zbocza.
Półgodzinny bieg, który potem nastąpił, był jednym z najcięższych przeżyć Roda. Sam
nie umiał później wyjaśnić, w jaki sposób dotrzymał kroku Mukiemu. Ale faktem jest, że deptał
mu wciąż po piętach. Gdy dotarli do wzgórza, które osłaniało kotlinę, twarz chłopca krwawiła,
pokaleczona o zwisające gałęzie; zdawało się, że serce lada chwila wyskoczy mu z piersi;
oddychał chrapliwie, świszcząco i nie mógł mówić. Ale i na wzgórze wdarł się tuż za Mukim,
trzymając karabin gotowy do strzału. U szczytu zatrzymali się. W miejscu gdzie kiedyś stała
chata, widniało świeże pogorzelisko. Nigdzie śladu życia. Tylko...
Z okropnym krzykiem Rod chwycił Mukiego za rękaw, wskazując ciemny przedmiot
leżący w śniegu o kilkanaście metrów od dymiących ruin. Stary Indianin zobaczył go
również. Spojrzał w twarz chłopca i Rod po raz pierwszy ujrzał w ludzkich oczach podobny
wyraz. Jeśli to istotnie Wabi tam leży, jeśli Wabi zginął — jakże okropna będzie zemsta
Mukiego. To nie był już ten Mukoki, którego Rod znał dawniej; to był dziki. W jego wzroku nie
tkwił żaden ludzki instynkt, żadna iskra litości...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]