[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Gdy znalazł się z powrotem na chodniku, zawahał się. Nie było to dobre miejsce na spotkanie z Marią. Sam
też nie miał ochoty siedzieć tam w pojedynkę i czekać na nią. Z drugiej strony, gdyby poprawił list, nie
wyglądałby już tak naturalnie. Postanowił więc, że zaczeka na nią na zewnątrz, na ulicy, a kiedy Maria
przyjdzie, przeprosi ją i wytłumaczy się nieznajomością terenu. Przynajmniej będzie o czym porozmawiać.
Może to się jej nawet wyda zabawne.
Pod numerem 84 stał budynek mieszkalny podobny do wszystkich innych. Aukowata linia śladów po
pociskach nad oknami parteru pochodziła prawdopodobnie z serii karabinu maszynowego. Przez szeroko
otwartą bramę wszedł na ciemny wewnętrzny dziedziniec. Między kocimi łbami rosły chwasty. Zwieżo
opróżnione kubły na śmieci leżały przewrócone na bok. Było cicho. Dzieci nie wróciły jeszcze ze szkoły; w
mieszkaniach przygotowywano pózne obiady lub kolacje. Czuł woń smażonego tłuszczu i cebuli. Nagle
zatęsknił do swojego codziennego steku i frytek.
Po drugiej stronie podwórka zauważył coś, co uznał za Hinterhaus. Skierował się tam i przeszedł przez
wąskie drzwi. Znalazł się przed stromymi, drewnianymi schodami. Na każdym piętrze było po dwoje drzwi.
Szedł coraz wyżej, mijając krzyki dzieci, muzykę z radia, śmiechy i, jeszcze wyżej, wołanie mężczyzny,
płaczliwie akcentującego drugą sylabę:  Papa? Papa? Papa?  Był tu intruzem. Wyrachowanie i
nieszczerość jego misji zaczęły mu ciążyć. Wyjął z kieszeni kopertę, gotów wcisnąć ją w szparę drzwi i
zbiec na dół jak można najprędzej. Mieszkała na samej górze. Sufit był tu niżej niż na pozostałych piętrach,
co również sprawiło, że zapragnął jak najszybciej odejść. Drzwi jej mieszkania, świeżo pomalowane na
zielono, wyróżniały się wśród innych. Wsunął kopertę do środka, po czym zdobył się na rzecz
niewytłumaczalną, całkowicie niezgodną z jego charakterem.
Wychowano go w prostej wierze w nietykalność cudzej własności. Nigdy więc nie chodził na skróty, jeżeli
wymagałoby to przejścia przez cudzy teren, nigdy niczego nie pożyczył, nie zapytawszy wcześniej o
pozwolenie, nigdy też nie ukradł niczego ze sklepu, jak niektórzy jego szkolni koledzy. W przesadny sposób
szanował prywatność innych ludzi. Zawsze, ilekroć przechodził obok kochanków całujących się w
ustronnym miejscu, uważał za stosowne odwrócić oczy, choć naprawdę miał ochotę podejść i przyjrzeć się
bliżej. Trudno więc zrozumieć, dlaczego, nie zastanawiając się ani chwili, nie zapukawszy nawet pobieżnie,
chwycił klamkę i nacisnął ją. Być może spodziewał się, że będzie zamknięte, a może był to po prostu jeden z
tych pozbawionych znaczenia drobnych gestów, którymi wypełnione jest szare życie. Drzwi ustąpiły przed
nim i otwarły się na całą szerokość, i oto, tuż przed nim, stanęła ona.
Rozdział 6
Mieszkania w starych berlińskich oficynach tradycyjnie należały do najtańszych i najbardziej zatłoczonych.
Kiedyś zajmowali je służący, których panowie mieszkali w okazałych apartamentach frontowych kamienic,
tuż przy ulicy. Okna tych lokali na tyłach wychodziły na podwórko lub oddzielony ciasną przestrzenią
sąsiedni budynek. Było więc tajemnicą, której Leonard nigdy nie starał się dociec, w jaki sposób na podłogę
między nimi paść mogło przez otwarte drzwi łazienki pózno-popołudniowe zimowe słońce 
czerwonozłoty, pochyły słup światła, wyławiający wirujące w powietrzu pyłki. Mogło być to światło odbite
od sąsiedniego okna, co jednak nie robiło żadnej różnicy. W tamtej chwili wyglądało to na pomyślny znak.
Tuż przed piramidą słońca leżała koperta. Za nią, zupełnie znieruchomiała, stała Maria. Miała na sobie grubą
spódnicę w szkocką kratę i czerwony kaszmirowy sweter, amerykański wyrób, prezent od oddanego
skarbnika, któremu go nie zwróciła, gdyż nie była ani tak bezinteresowna, ani nieczuła.
Nic nie mówiąc, wpatrywali się w siebie przez słup światła. Leonard usiłował złożyć słowa powitania w
formę przeprosin. Lecz jak można wytłumaczyć się z czegoś tak zamierzonego, jak otwarcie drzwi? Myśli
plątała mu radość z tego, że jej uroda się potwierdziła. Miał więc prawo być tak zmieszany.
Marię natomiast, przez ten krótki czas, zanim go rozpoznała, paraliżował strach. To nagłe wtargnięcie
wywołało pochodzące sprzed dziesięciu lat wspomnienia żołnierzy, którzy zjawiali się bez zapowiedzi,
zazwyczaj po dwóch, wyłamując drzwi na oścież. Leonard mylnie wziął wyraz jej twarzy za wrogość, jaką
właściciel mieszkania żywi wobec nieproszonego gościa. Mylnie też odebrał przelotny, słaby uśmiech
rozpoznania i ulgi jako przebaczenie.
Wystawiając na próbę swoje szczęście, podszedł kilka kroków do przodu i wyciągnął rękę.
 Leonard Marnham  powiedział.  Resi. Przypominasz sobie?
Chociaż nie czuła już żadnego zagrożenia, Maria cofnęła się o krok i skrzyżowała ręce na piersiach.
 Czego chcesz? Na szczęście dla Leonarda tak bezpośrednie pytanie mocno zbiło go z tropu. Zaczerwienił
się i zaczął jąkać, po czym, zamiast odpowiedzi, podniósł list i podał jej. Otworzyła kopertę, rozłożył kartkę
i zanim zaczęła czytać, zerknęła sponad niej, sprawdzając, czy nie podchodzi bliżej. Ten błysk białek jej
poważnych oczu1 Leonard stał bezradny. Przypomniał sobie, jak ojciec odczytywał w jego obecności słabe
oceny na świadectwie szkolnym. Zupełnie tak, jak to sobie wyobrażał, przeczytała liścik dwa razy.
 Co ma znaczyć to  wpaść"? Tak po prostu otworzyć moje drzwi, to nazywa się  wpaść"?  Zamierzał
już to wyjaśnić, ona jednak zaczęła się śmiać.  I chciałeś, żebym przyszła do Bei Tante Elsę? Tante Elsę,
Nuttenkneipe?
Ku jego zdziwieniu zaczęła śpiewać. Pochodziło to z numeru, który wciąż nadawali w A.F.N.  "0:5 0A:
Your Mink". Dlaczego pomyślał, że była jedną z tych dziewczyn? Niesamowicie słodkim głosem drwiła
sobie z niego niemiecka dziewczyna, próbująca mówić z brooklyńskim akcentem. Leonard pomyślał, że
zaraz zemdleje. Był jednocześnie zgnębiony i rozradowany. Usiłując desperacko zachować zimną krew,
małym palcem poprawił na nosie okulary.
 Tak właściwie...  zaczął, lecz ona, idąc naokoło niego w stronę drzwi, odezwała się drwiącym,
surowym głosem:
 A dlaczego to przyszedłeś się ze mną zobaczyć bez kwiatu we włosach?  Zamknęła drzwi i przekręciła
klucz. Splotła ręce, promiennie się uśmiechając. Naprawdę tak było; cieszyła się, że go widzi.  No dobrze
 powiedziała.  Czy to nie pora na herbatę?
Pokój, w którym stali, miał mniej więcej trzy metry na trzy. Nawet nie wspinając się na palce, Leonard mógł
całą dłonią oprzeć się o sufit. Przez okno widać było podobne okna w murze po drugiej stronie podwórka.
Podchodząc bliżej i wychylając się, można było dostrzec leżące na bokach kubły na śmieci. Maria zabrała z
jedynego wygodnego krzesła gramatykę angielską dla zaawansowanych, żeby mógł usiąść. Sama zaczęła się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blogostan.opx.pl