[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przed chwilą zabił człowieka. Przecież szedł na tę wojnę jako ochotnik, przecież błogosławio-
no jego karabin, ale on, jak się okazuje, gotów był oddać życie za ojczyznę, ale nie zabijać,
nie zabierać życia innym...
Dwa dni szedł nocami goniąc oddalający się front, żrąc niedojrzałe jabłka, osłabiony,
miotany gorączką, nękany przez biegunkę. Nieraz było tak, że słyszał szum kłosów trącanych
przez idących tyralierą piechurów. Ile razy słysząc stukot końskich kopyt kozackich patroli,
modlił się do Boga, błagając o zachowanie życia, o ratunek przed niewolą...  Dam ci siebie,
dam swoje życie - obiecywał półprzytomny. Właśnie słyszy głuche dudnienie kopyt pości-
gu...
Nagle usiadł na łóżku. Serce łomotało w nim głucho. Ocknął się. Obietnicy danej Bogu
zrazu nie dotrzymał.
Powołania nie odnalazł od razu. Próbował się bronić. Medycyna na krakowskim uni-
wersytecie. Zdemobilizowani wszędzie mieli pierwszeństwo. I kiedyś w prosektorium jeszcze
raz to samo. Na widok otwartych wnętrzności, kłębowiska krwawej śliskości odruch wymio-
tny i jakiś wewnętrzny, niewykrzyczany krzyk: nie! Człowiek to nie mogą być te nieruchome
fioletowe kichy, straszliwy płat wątroby! Człowiek to nie flaki. Gdzie jest dusza? W tym
samym roku wstąpił do seminarium.
W domu, w dzieciństwie tylko matka chowała go dla Boga. Ojciec lekarz przyjął jego
decyzję niechętnie. Jak dobrze pamiętał swoje z nim rozmowy, gdy po raz pierwszy przyje-
chał już w duchownym stroju do rodziców. Jeszcze teraz się uśmiechnął na wspomnienie, jak
to kiedyś półżartem powiedział ojcu: zawsze uczyłeś mnie lojalności. Kiedyś chciałem uni-
knąć niewoli, kiedyś ratowałem życie i o nie Boga błagałem obiecując mu służbę... No więc,
kiedy jest spokój, kiedy się już nie boję, muszę być lojalny. Czy jeżeli człowiek odnajduje
Boga w trwodze, to nie powinien go opuszczać, gdy z jego łaski trwoga już minęła. Mówisz
mi, ojcze, że nie można wierzyć w jakąś Niepokalaną w niebie i czy ja w nią wierzę, to ci
powiem: muszę wybaczyć to odpustowe  niebo na plafonie kościoła i Matkę Boską na
osiołku i wszystko, w co każe mi wierzyć ten, którego błagałem o pomoc i który błagania
mego wysłuchał...
A potem przyszła kapłańska rutyna. Wiara, ta niedobra, słaba, z  przyzwyczajenia . I
może dopiero teraz - myśli Proboszcz - gdy widzę, jak ludzka zbrodnia chce zrabować Boga
temu biednemu chłopcu, znów mnie odnajdzie ta gorąca wiara.
- Będę się modlił - postanowił gramoląc się w środku nocy z ciepłego posłania.
VI
Kapitan Anusz przed wyjściem na posterunek zbierał do teczki papiery. Pod jednym
względem przeprowadzka do Ornej wyraznie mu się opłaciła. W ciągu tych trzech miesięcy
jego praca magisterska rozrosła się w dwójnasób.  Pożyczki u Pana Boga , temat  włamań
kościelnych nie doznał wprawdzie wzbogacenia o jakieś bieżące materiały z Ornej, ale ten
czas, który mógł poświęcić na pisanie, okazał się bezcenny. Mało było bieżących trudnych
spraw w tej mieścinie.
Z początku wszystko nastręczało kłopoty. Tytuł  jak z kabaretu - oznajmił promotor,
ale pózniej się jakoś przekonał. Ale, do licha, nawet jak to pisać nie było całkiem jasne. Tego
 Pana Boga . Z dużej litery? A niby dlaczego, skoro pisze to niewierzący? Ale przeważył
inny argument. Co z tego, że pisze niewierzący, skoro pisze o wierzących. Bo najśmieszniej-
sze jest to, że  autorzy dziewięćdziesięciu procent włamań deklarują się jako katolicy
wierzący, ba,  praktykujący . Z owej  praktyki wynika naturalne rozeznanie, co warta jest
zawartość tabernakulum, ile będzie w skarbonce, które wota nadają się dla pasera. Swoisty
przyczynek do polskiego katolicyzmu. Nie miał tutaj z kim o tym rozmawiać. Tym zajadlej
pracował. Bo żona stała się jeszcze trudniejsza w pożyciu. Znalazła w tutejszym Wikarym
nowe duchowe wsparcie wiary. Wiadomo, kto tam w Warszawie wiedział, kto to jest pani
Anuszowa, ot, matka sparaliżowanej dziewczynki. Tutaj, stała obecność przed ołtarzem  pani
komendantowej , to nowy piękny cud. Inaczej smakuje komunia, gdy obok klęczy w pokorze
taka właśnie  od władzy , pokarana przez sprawiedliwego Pana Boga.
Już miał wyjść... Kończąc upychać do teczki akta zawahał się, czy nie wziąć skoroszytu
materiałów do swej magisterskiej pracy. Dziś zapewne nie będzie w biurze czasu na pisanie.
Sierżant Marnot ostrzegał go wczoraj, że będzie  ciężki dzień .
Mieli odbierać dzieci skierowane do Domów Opieki. Od rodzin alkoholików. Albo od
niezamężnych skurwionych matek. Podrzucone dziadkom, którzy nie mają zapewnionego
minimum egzystencji. Podobno zawsze są tu przy tym awantury. No, niech tam. Wróci wcze-
śniej, to zabierze się do pisania. Zamknął teczkę i na palcach podszedł do drzwi drugiego
pokoju.  Pokój dziecka . Tak się powinien nazywać. A przecież był to pokój powolnego
umierania. Przez szparę uchylonych drzwi zobaczył zamknięte oczy. Otwarte usta Krysi...
Oddychała. Zawsze mu się zdawało, że któregoś dnia ustanie ten ostatni ruch. %7łe paraliż obej-
mie płuca. W chwilach, gdy był sam wobec siebie szczery, przyznawał się, że to jest strach
przed najgorszym, ale i nadzieja, że najgorsze się wtedy skończy. Oddychała. Z tej odległości
trudno było przesądzić, czy śpi, a nie chciał się zbliżać, aby nie ogarnęła go spojrzeniem,
które było zawsze wołaniem: zostań! Tak to odbierał... Wiktorii nie było. Pewnie już poszła
na poranne nabożeństwo. Cicho zamknął drzwi. Odwrócił się w stronę biurka, na którym stała
wypchana teczka, ale zamiast wziąć ją pod pachę i wyjść z domu, usiadł ciężko przy biurku.
Wezmie tę swoją pracę.. Może trafi się wolna godzina. Nie umiał, nie mógł, nie miał siły zo-
stawać ze swoimi myślami. Tak. Ci nieznajomi podludzie od kościelnych włamań zapewniali [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blogostan.opx.pl