[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przymykać oczy pomiędzy każdym zaciągnięciem się, później znów je otwierać, nie ruszać się,
milczeć.
— Jeszcze i tak dobrze, że znaleźliśmy ten hotel — mówi Piotr.
— Jeszcze i tak dobrze.
Piotr prędzej od niej pali. Skończył już i gasi papierosa o posadzkę, na tej niewielkiej
przestrzeni, jaka go jeszcze dzieli od Marii, pośrodku korytarza, pomiędzy uśpionymi ciałami.
Ulewy teraz powracają na króciutko, na czas jednego westchnienia Klary.
— Mario, wiesz, kocham ciebie.
Papieros Marii też się skończył, gasi go, jak przedtem Piotr, na wolnym kawałku posadzki.
— O, wiem — mówi.
Co się dzieje? Co się przygotowuje? Czyżby był to już rzeczywiście koniec burzy? Gdy
przychodzą kolejne ulewy, to jak by wodę wylewano wiadrami na szklany dach i wysokie
dachy miasteczka. Szumi to jak prysznic, ale zaledwie parę sekund. Trzeba było zasnąć przed tą
fazą burzy. Przygotować się do spędzenia bezsennej nocy przed tą chwilą.
— Musisz starać się zasnąć, Mario.
— Tak. Ale ten szum — mówi. Mogłaby przecież, mogłaby odwrócić się na drugi bok i
całym swoim ciałem przylgnąć do niego. Wstaliby. Odeszliby oboje daleko stąd, daleko od
śpiącej Klary, której wspomnienie zacierałoby się w miarę upływania nocy. Piotr o tym wie.
— Mario. Mario. Ty jesteś moją miłością.
— Tak.
Nie ruszyła się z miejsca. Na ulicy gwizdki zdają się zwiastować świt, coraz bliższy. Już się
prawie nie błyska, tylko gdzieś daleko i słabo. Klara jęczy jeszcze w swoim śnie na myśl o
rękach Piotra zaciśniętych na jej odkrytych biodrach. Ale przyzwyczaili się do tych jęków, jak
do lekko chrapliwych oddechów dzieci. I zapach deszczu tłumi osobliwość jej pożądania,
zwraca ją powszechnemu pożądaniu, które tej nocy ogarnęło miasteczko.
Maria unosi się z lekka, obraca ku Piotrowi, zatrzymuje w ruchu i patrzy na niego.
— To zupełnie głupie, słuchaj, ale ja widziałam Rodriga Paestrę. Siedzi tu, na dachu.
Piotr śpi. Zapadł w sen gwałtownie jak dziecko. Maria przypomina sobie, że zawsze z nim
tak było.
Śpi. To ostateczne potwierdzenie przyprawia ją o uśmiech. Czyż nie była tego pewna.
Podnosi się, siada. Piotr się nie rusza. Maria wstaje, przesuwa się obok jego uśpionego
ciała, wyzwolonego, samotnego ciała.
Gdy wychodzi na balkon, patrzy na zegarek, który miała cały czas na ręce. Wpół do
pierwszej. Za trzy godziny, bo nie później o tej porze roku, będzie świtało. Rodrigo Paestra w
tej samej śmiertelnej pozie, w jakiej zobaczyła go po raz pierwszy, czeka, aż o świcie go zabiją.
IV
Nad miastem niebo się podniosło, ale tam daleko szoruje jeszcze po stojącym w polu
zbożu. Lecz to już koniec. Błyskawice są coraz rzadsze i coraz słabsze. Coraz słabsze też
grzmoty. Za dwie i pół godziny zacznie świtać, niezależnie od pogody. Niedobry to będzie świt,
zaciągnięty mgłami, niedobry świt dla Rodriga Paestry. Teraz wszyscy już śpią w hotelu i w
mieście, poza nią jedną, Marią, i Rodrigiem Paestrą.
Ucichły gwizdki policjantów. Patrolują wokół miasteczka, strzegąc wszystkich jego ujść i
oczekując na świtanie, które odda im w łapy Rodriga Paestrę. Za dwie i pół godziny.
Może jednak Maria położy się i zaśnie. Tak jej się chce pić. Może to ponad jej siły czekać
świtu. Już nadszedł ten moment nocy, kiedy każda godzina potęguje zmęczenie dnia
następnego, o którym niestety wiadomo, że nadejść musi. Lecz sama myśl o jego nadejściu
odbiera ochotę do życia. Jutro ich miłość jeszcze okrzepnie i wzrośnie. Trzeba czekać.
Maria nie schodzi z balkonu, nawet gdy ostatni deszcz ostatni raz zrasza miasteczko. Lekki
to deszcz i całkiem letni.
Pada na stromy, przeciwległy dach. Na jego szczycie, koło kwadratowego komina, na
wąskiej grani dzielącej obie strony dachu, ciemna plama nie drgnąła od wpół do jedenastej, od
chwili gdy Maria pierwszy raz ją zobaczyła w świetle błyskawicy. Opatulona jest w coś
czarnego. Deszcz na nią pada tak samo jak na dach. Potem przestaje. A ciemna plama wciąż
jest. Zlewa się tak doskonale z kształtem komina, że można zwątpić wpatrując się w nią dłużej,
czy to rzeczywiście człowiek. Kto wie, może to beton, obmurowanie komina, sczerniałe z
czasem od deszczu. Ale wystarczy, żeby nikła błyskawica rozświetliła niebo: nie ma
wątpliwości, to człowiek.
— Co za pogoda — mówi Maria. Powiedziała to na głos, jak by mówiła do Piotra. Po czym
czeka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]