[ Pobierz całość w formacie PDF ]

po prostu popatrzeć na swoją własną twarz...
Siedząc przy jednym stole z ludzmi, których chleb jedliśmy i którzy mówili nam o
sobie wszystko, odpłacaliśmy im naszym udawaniem i historyjkami, które opowiadała mama.
Ja nie musiałem grać. Tak się przyzwyczaiłem, że w końcu nie potrafiłem odróżnić tego, co
było o nas zmyślone, od tego, co było prawdą. Miałem tatusia, który służył w Mińsku
Mazowieckim w siódmym pułku ułanów, miał na imię Stefan i był wysoki jak drzewo.
Miałem babcię, która grywała na pianinie, i dziadka, który umarł na raka żołądka, na
szlachetną chorobę ludzi szlachetnych, a mama właśnie po nim nosiła żałobę. Nie musiałem
wymyślać żadnych mitów jak inne dzieci. Miałem go, był gotowy i piękny. Dostarczała mi go
codziennie moja własna mama, mówiła o nim, przeżywała razem ze mną, a przy tym robiła to
jak najzupełniej poważnie... Była najlepszym towarzyszem i wspólnikiem tej zabawy mojego
dzieciństwa.
W jesienne i zimowe wieczory schodziły się kobiety, żeby prząść i robić na drutach
swetry, szaliki, pończochy, a mężczyzni, żeby popalić i porozmawiać. W czasie tych długich
wieczorów, kiedy kobiety siedziały przy kołowrotkach lub nad robótkami z wełny i angory, a
mężczyzni palili machorkę, siedzieliśmy razem z nimi i słuchaliśmy o rzeczach, o których
wolelibyśmy nie słyszeć.
Bo w okolicznych lasach ginęli wtedy już ostatni błąkający się. Ginęli od zimna,
głodu i złoczyńców, wierzących, że ich ciała i dusze zawierają złoto. A może nie byli to
nawet prawdziwi złoczyńcy? Może tylko byli do tego stopnia zdezorientowani? Bo wtedy już
zupełnie nie było wiadomo, co właściwie wolno, a czego nie wolno. A oni nigdy przedtem nie
mieli zbyt wiele okazji, żeby się nad takimi sprawami zastanawiać. Zaś samo słowo  las
kojarzyło się z łupem. Jak z kradzionym drzewem... A ludzie ze zwierzętami. Bo w lesie i
zwierzęta, i ludzie wyglądają i zachowują się - podobnie... Nikt z ludzi opowiadających te
historie w ciepłej, przytulnej izbie nie wiedział, że w tych lasach ginęliśmy właśnie my,
którzy siedzieliśmy wśród nich przerażeni, lecz niewidoczni. Ze wstrzymanym oddechem,
razem z nimi, przy jednym stole...
Na Trzech Króli urządzono jasełka z królem Herodem z małymi hitlerowskimi
wąsikami, białą śmiercią z kosą, czarnym diabłem, pasterzami i osiołkami. Był też i %7łyd
zwany  %7łydek , który robił pocieszne miny i wołał  ajwaj! , miał frędzelkowatą brodę z
pejsami, małą, czarną czapeczkę i chałat, w którym wyglądał jak mój dziadek. W nocy mama
obok mnie w łóżku płakała. Rano pobiegła do Zaręb, przyklękła w kościele przy konfesjonale
i mówiła księdzu, że jest sama na świecie, którego się okropnie boi, i że ma małego synka, a
to jeszcze większym napawa ją lękiem, i prosi o przebaczenie za to, że nic więcej nie może
powiedzieć i że przyszła się tylko wypłakać...
Zupełnie niespodziewane zmartwienie spadło na mamę, kiedy kowal zaczął się do niej
zalecać. Z pokoju Kłodowskich słychać było awantury. Z początku Kłodowski wymyślał po
pijanemu żonie, ale po jakimś czasie, widząc bezskuteczność swoich zabiegów, zaczynał w
tych kłótniach wspominać o przybłędach, o których nikt nic nie wie, ani kto oni, ani skąd się
wzięli, a których jego żona mu trzyma w domu.
Sytuacja stawała się coraz grozniejsza, aż wreszcie Kłodowska wzięła pewnego dnia
mamę na stronę i powiedziała, że jej jak najlepiej życzy, że ją osobiście nie obchodzi, kim
mama jest, bo dla niej człowiek, który nie robi nikomu nic złego, jest zawsze człowiekiem,
kimkolwiek by był, nie mówiąc już o tym, że z mamą się zżyła i ma dla niej naprawdę dużo
współczucia i sympatii, ale jej mąż to nieobliczalny, zakuty łeb, wariat i pijak i lepiej byłoby
trzymać się od niego z daleka. Dlatego nie wypędza mamy, bo to byłby grzech, którego by
sobie nigdy nie darowała, ale prosi, żeby mama zamieszkała gdzie indziej. Jej nie chodzi o
siebie, bo ona i tak ma już zmarnowane życie, ale o spokój dla dzieci, a i dla mamy też byłoby
bezpieczniej...
Mama była w rozpaczy. Jakże mogła w jej sytuacji pamiętać, że nie patrząc na to
wszystko, co ją dotychczas w jej życiu spotkało, była wciąż kobietą, która miała dwadzieścia
osiem lat... Mama pobiegła do Pszczółkowskich.
- Nie martw się, Zosia - powiedział Pszczółkowski. - To wszystko już niedługo się
skończy, możesz mi wierzyć, niedługo. A na razie pobiedujesz razem z nami. Aóżko jest
wąskie, ale zmieścicie się jakoś z małym. Nasze dzieci i tak przeważnie śpią na siennikach, to
im się rozłoży jeszcze jeden siennik, a jak stąd wyjedziemy, bo pewno będziemy musieli stąd
wyjechać, to zostaniecie w tym mieszkaniu i jakoś przeczekacie do końca... Tak, tak,  Zosiu
ma, ja tylko chcę śpiewać tobie... - zanucił Pszczółkowski. Nucił tak prawie zawsze, kiedy
mamę zobaczył. Był smukły i wysoki, reperował niezle buty, jak prawdziwy szewc, ale wcale
nie pasował do zydla, a ja wyobrażałem sobie, że tak właśnie jak Pszczółkowski wygląda mój
tatuś  ułan w niemieckiej niewoli .
Kiedy spaliśmy u Pszczółkowskich, mama nieraz budziła mnie w nocy i pytała, jak
myślę, czy ojciec jeszcze żyje? Leżeliśmy na wąskim, drewnianym łóżku, a na rozłożonych
pod ścianami siennikach szeleściły i mamrotały przez sen dzieci Pszczółkowskich. Budziły
się zawsze nad ranem, pochlipywały:  Mamo, jeść! , aż zjawiała się w drzwiach drugiej izby
Pszczółkowska w białej koszuli i sunąc pomiędzy siennikami wtykała to tu, to tam kawałek
razowego chleba. Pod ścianami rozlegało się wtedy mlaskanie i pomrukiwanie, po czym
wszystko znów ucichało. Tylko my leżeliśmy z otwartymi oczami nasłuchując, jak za oknem
zrywał się raz po raz niespokojny, przedwiosenny wiatr. Były to jedyne chwile, kiedy byliśmy
sami.
Wśród rzeczy, które przywoziła zza  zielonej granicy Pszczółkowska, znajdowały się
gazetki. Nie były to gazety, ale właśnie  gazetki , małe, cieniutkie, nieraz drukowane tylko
po jednej stronie. Pszczółkowski dawał je mamie do przeczytania.
Czasem przychodził z Zaręb Kaczorowski, który pracował na poczcie. Rozmawiali do
pózna w nocy z Pszczółkowskim w drugim pokoju. Czasem się kłócili.
W tym czasie na wsi robiło się bardzo niespokojnie. Chłopcy, którzy zimą chodzili
 na kawalerkę , teraz prawie wcale nie wracali na noc do domów, a Mundek, Kłodowskiej
młodszy brat, wrócił którejś nocy do domu z nożem w plecach i wcale tego nie czuł, bo w
nocy był mróz. Pamiętał tylko, że ktoś go bardzo mocno uderzył w plecy. Dopiero rano, gdy
wszyscy wstali, zobaczyli, że Mundek leży w łóżku czerwony od krwi.
- Narodówka... - powiedział Pszczółkowski. - Pełno ich w tych stronach, tacy jak
Nienałtowscy, Swierżewscy i inna  ślachta . Mają herby poprzybijane do chałup... Ciemnota
jak inne chłopstwo, tylko lubią rządzić innymi i lubią awantury. Kiedyś jezdzili aż do
Białegostoku rozbijać żydowskie sklepy albo jeszcze dalej, do Warszawy. Trzeba mieć się
przed nimi na baczności. Czasem nawet nie rozumieją, co czynią, ale robią okropne rzeczy
jak dzicz. Bandyci, dla nich Polska to znaczy bić i mordować.
Mama coraz częściej biegała do kościoła i rozmawiała z księdzem, od którego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blogostan.opx.pl