[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rzeń. Na razie musiałem porzucić tę kwestię, by wrócić do niej przy innej okazji.
Miałem wiele innych problemów. A przynajmniej wiele nowych pytań, które za-
dam jej przy następnym spotkaniu. Byłem pewien, że się jeszcze spotkamy.
A potem przyszło mi do głowy coś innego. Jeśli w ogóle mnie chroniła, musia-
ła to robić bardzo dyskretnie. Udzieliła wielu informacji, zapewne prawdziwych,
ale nie miałem żadnej możliwości ich sprawdzenia. Poczynając od tych telefonów
i obserwowania mnie w Nowym Jorku, aż po zabicie jedynego potencjalnego zró-
dła informacji w Alei Zmierci, sprawiała raczej kłopoty niż pomagała. Możliwe,
że pojawi się znowu i wyskoczy z tą swoją pomocą w najmniej odpowiednim
momencie.
Zamiast więc przygotowywać się do dyskusji z Randomem, przez następną
godzinę dumałem nad naturą istoty, która potrafi wstąpić w ciało i opanować
umysł dowolnej osoby. O ile wiem, można tego dokonać jedynie pewną skończo-
ną ilością sposobów. Dzięki temu szybko ograniczyłem pole poszukiwań. Przy-
110
pomniałem sobie, co o niej wiem, i wykorzystałem pewne techniczne sztuczki,
jakich nauczył mnie wujek. Kiedy uznałem, że rozpracowałem problem, wróci-
łem do początku i zadumałem się nad siłami, które były w to zaangażowane.
Od sił przeszedłem do harmonicznych wibracji ich aspektów. Użycie czystej
mocy, choć robi wrażenie, jest marnotrawstwem, w dodatku bardzo męczącym dla
wykonawcy. Nie wspomnę nawet, że to estetyczne barbarzyństwo. Lepiej przygo-
tować się zawczasu.
Ułożyłem mówione znaki i zredagowałem z nich zaklęcie. Suhuy potrafiłby
pewnie zrobić to krócej, ale w tych sprawach działa prawo malejących zysków;
moje zaklęcie powinno wystarczyć, jeśli nie pomyliłem się w kwestiach zasadni-
czych. Złożyłem je i zestawiłem. Było dość długie za długie, by je recytować
w pośpiechu. Przestudiowałem zaklęcie dokładnie i dostrzegłem trzy punkty za-
czepienia, które powinny je utrzymać. Choć lepsze byłyby cztery.
Przywołałem Logrus i wsunąłem język w jego ruchomy wzorzec. Potem wy-
powiedziałem zaklęcie, powoli i wyraznie, opuszczając tylko cztery wybrane, klu-
czowe słowa. Las wokół zamarł w absolutnej ciszy i tylko mój głos dzwięczał do-
nośnie. Czar zawisł przede mną jak okaleczony motyl dzwięku i koloru, pochwy-
cony w synestetycznej sieci mojej osobistej wizji Logrusu. Pojawi się znowu, gdy
go przywołam, i zostanie uwolniony, gdy wypowiem cztery opuszczone słowa.
Odesłałem wizję i poczułem, jak rozluznia mi się język. Teraz nie tylko ona
była zdolna do kłopotliwych niespodzianek.
Przystanąłem, by łyknąć wody. Niebo pociemniało i znowu zabrzmiały odgło-
sy lasu. Zastanawiałem się, czy nadeszły jakieś wieści od Fiony albo Bleysa, i jak
radzi sobie w mieście Bill. Słuchałem szumu gałęzi. I nagle odniosłem wrażenie,
że ktoś mnie obserwuje. . . nic zimne wejrzenie Atutu, ale uczucie, że jakaś para
oczu wbija we mnie wzrok. Zadrżałem. To przez te myśli o nieprzyjaciołach.
Poluzowałem miecz i jechałem dalej. Noc była jeszcze młoda i więcej mil
przede mną niż za plecami. Jechałem poprzez zmierzch. Byłem ostrożny, ale nie
widziałem ani nie słyszałem niczego podejrzanego. Czy pomyliłem się co do Ja-
sry, Sharu Garrula, a nawet Luke a? Czy ścigała mnie już banda morderców? Co
jakiś czas ściągałem wodze i nasłuchiwałem. Nie usłyszałem niczego, co można
by uznać za odgłos pogoni. Wyraznie czułem w kieszeni niebieski guzik. Czy był
latarnią morską dla posłania jakiegoś złowrogiego maga? Nie chciałem się go po-
zbywać, gdyż przewidywałem dla niego liczne zastosowania. Poza tym, jeśli już
mnie dostroił a prawdopodobnie tak nic by mi nie przyszło z wyrzucenia go
teraz. Ukryję go raczej w jakimś bezpiecznym miejscu, a potem spróbuję wygasić
jego wibracje. Do tej pory nie warto było podejmować żadnych działań.
Niebo ciemniało stopniowo i, z pewnym wahaniem, postanowiło się pokazać
kilka gwiazd. Smuga i ja zwolniliśmy jeszcze bardziej, lecz droga była równa,
a jej wyraznie widoczna jasna powierzchnia nie stwarzała zagrożeń. Z prawej
strony rozległo się wołanie sowy i po chwili dostrzegłem ciemną sylwetkę szybu-
111
jącą niezbyt wysoko między drzewami. Nocna jazda byłaby przyjemna, gdybym
nie wymyślał własnych upiorów i nie straszył się nimi. Uwielbiam zapach jesieni
i lasu; postanowiłem spalić pózniej w ognisku trochę liści dla tego nieporów-
nanego z żadnym innym aromatu.
Powietrze było chłodne i czyste. Stukot kopyt, nasze oddechy i wiatr były
chyba jedynymi odgłosami, póki chwilę pózniej nie spłoszyliśmy jelenia; długo
jeszcze słyszeliśmy cichnący tętent jego racic. Przejechaliśmy przez niewielki,
lecz solidny drewniany mostek, ale żaden troll nie pobierał myta. Droga pięła się
w górę, a my podążaliśmy wraz z nią, powoli, ale systematycznie docierając do
coraz wyżej położonych terenów. Przez splątane gałęzie widziałem liczne gwiaz-
dy, nie dostrzegłem jednak nawet chmurki. Drzewa liściaste były coraz bardziej
nagie i coraz częściej trafiały się iglaste. Silniej dmuchał wiatr.
Zatrzymywałem się teraz częściej, by Smuga mógł odpocząć, by posłuchać,
przegryzć coś z zapasów. Postanowiłem nie rozbijać biwaku przynajmniej do
wschodu księżyca jego czas próbowałem odgadnąć na podstawie wspomnień
zeszłej nocy, kiedy księżyc pojawił się zaraz po tym, jak opuściłem Amber. Je-
śli dotrę odpowiednio daleko, pozostała na jutrzejszy ranek część drogi będzie
całkiem prosta.
Frakir raz tylko ścisnęła mi lekko nadgarstek. Ale, do licha, takie rzeczy zda-
rzały się nawet na ulicy, kiedy zajechałem komuś drogę. Może akurat przebiegał
głodny lis, zobaczył mnie i zapragnął być niedzwiedziem. Mimo wszystko zatrzy-
małem się wtedy tam dłużej, niż zamierzałem; szykowałem się na atak i usiłowa-
łem nie sprawiać takiego wrażenia.
Ale nic się nie stało, a Frakir nie powtórzyła ostrzeżenia, więc po chwili ru-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]